poniedziałek, 31 grudnia 2012

XI Rozdział

"Człowiek wędru­je po świecie w poszu­kiwa­niu te­go, cze­go mu trze­ba i wra­ca do do­mu, by tu­taj to znaleźć."
George Moore

***


***

Joey Fieldes, 
15.05.1994r.
Śmierć przyszła niespodziewanie, choć wyczekiwałem jej już od kilku miesięcy. Zapukała do drzwi jak złodziej w nocy. Dotarła do celu dokładnie trzeciego maja tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku o piątej nad ranem. Zbudziła uśpionych lokatorów szpitala. Wścibska i nieproszona. Bezczelnie odebrała mi mój najcenniejszy skarb. Było zbyt mało czasu na nieskończoną ilość pożegnań. 
Żałuję, że nie było mnie przy niej, gdy to się zaczęło. Siedziałem w szpitalnej kafejce, zmęczony czekaniem. Sen omijał mnie szerokim łukiem już od kilku dni. Tępo wpatrywałem się we wcześniej zamówioną porcję sałatki. Wiedziałem, że nawet jeden kęs nie przejdzie mi przez gardło. Termin porodu miał minąć już jutro. W pewnym momencie przyszła do mnie jedna z pielęgniarek. Powiedziała, że Bella zaczyna rodzić. Pobiegłem w bardzo szybkim tempie w kierunku sali, gdzie wykonywano zabieg. Drzwi były już zamknięte. Czekało ją samotne umieranie, które sam jej zafundowałem. Spóźniłem się. Śmierć była sprytniejsza, wykorzystała jeden moment nieuwagi. 
Wykonano cięcie cesarskie ze względu na komplikacje przy porodzie. Usłyszałem płacz niemowlęcia. I zdałem sobie sprawę, że już nigdy nie usłyszę śmiechu mojej ukochanej. Gdy lekarz wyszedł z sali operacyjnej, widziałem lęk w jego oczach. Nie miał pojęcia, czy poinformować mnie najpierw o śmierci Belli, czy raczej o narodzinach Grace. Kiwnął jedynie głową, posyłając mi specyficzne spojrzenie. Zrozumiałem.  Niektórych rzeczy nie można wyrazić za pomocą słów. 
Marzę o tym, by móc ją obudzić. Chociaż na krótką chwilę ujrzeć błękit jej oczu. Tęsknię za kimś, kto już nigdy nie wróci. Wiem, że nie nauczę się żyć z tą myślą nawet za kilkanaście lat. Wspomnienia powracają do mnie w postaci niepełnych migawek. Pragnę zbudować na ich podstawie całą rzeczywistość. Nie potrafię. Zbyt bardzo ją kocham, by zamknąć się w przeszłości. Muszę dotrzymać obietnicy. Ona by tego chciała. Nauczyła mnie, że w życiu nie ma rzeczy niemożliwych. 
Poszedłem obejrzeć Gracie.  Bella czasem nazywała ją maleńką kruszynką. Miała całkowitą rację.  Ta jasnowłosa dziewczynka, obecnie leżąca w inkubatorze, wprost przypomina swoją mamę. Na temat taty nie mogę się wypowiedzieć. Nigdy go nie poznałam, a wszelkie informacje wysnute z różnorakich opowieści mojej ukochanej ukazywały go w negatywnym świetle.
Muszę dorosnąć. Moje dzieciństwo dobiegło końca. Najwyższa pora, by zacząć podejmować samodzielne decyzje, by zadbać o kogoś innego. Nie jestem już małym chłopcem, który, w chwilach słabości, ucieka do swoich rodziców. Spadł na mnie wielki obowiązek. Nie wiem, czy będę w stanie sobie z nim poradzić, jednak nie mam wyboru. Nie mogę się poddać. Pocieszam się myślą o Belli i jej zaciętości w walce. 
Nie znam się na dzieciach. Nie potrafię zmieniać pieluch, karmić, śpiewać kołysanek na dobranoc. Ona wiedziałaby, co robić. Marzyłem o założeniu rodziny. Póki co nie jestem na to gotowy. Tak łatwo jest dać za wygraną. Teraz czeka mnie długi proces adopcyjny. Będę musiał przejść przez szereg niezbędnych procedur. Obym jeszcze zdążył nauczyć się bycia dobrym ojcem. 
Stoję nad jej trumną w dzień pogrzebu i po prostu milczę. Patrzę, jak drewniana skrzynia jest opuszczana w głąb i przysypywana ziemią. Nie wierzę, że w środku znajduje się niegdyś żywy człowiek, którego tak bardzo kocham. Chcę krzyknąć, zacząć płakać. Otwieram usta, lecz ponownie je zamykam, nie wypowiadając żadnego słowa. Dociera do mnie fakt, że już nigdy jej nie zobaczę. Wszystko, co kiedyś mnie cieszyło, straciło sens. Pragnę położyć się teraz obok niej i również zasnąć na wieki. Mam wrażenie, że tylko w ten sposób znów mogę być szczęśliwy. 
„Kocham cię” szepczę, a moje słowa stają się jej ostatnią kołysanką.

Ciekawiło mnie, jak wyglądało życie rodziców największych zbrodniarzy. Czy utrzymywali kontakt ze swoimi potomkami, czy raczej woleli się ich wyrzec?  Być może każdego dnia budzili się z nadzieją, że wszystko będzie jak dawniej. Chcieli znów rozmawiać ze swoimi pociechami, nie myśląc o zniszczonej przeszłości. Ale koszmar się powtarzał. Musieli uzbroić się w cierpliwość, gdy ludzie zewsząd atakowali ich nieprzyjemnymi spojrzeniami. Przecież nie zrobili nic złego, tylko mieli dzieci. Czy byli zdolni do przebaczenia? 
Nie prosiłam o więcej. Powrót taty byłby spełnieniem moich najskrytszych marzeń. Przyniosłam mu wystarczająco dużo wstydu. Byłam jak Alicja w krainie czarów po spożyciu pomniejszającego eliksiru. Coraz słabsza i bardziej niepozorna. Bałam się, że z czasem zniknę i nikt tego nie zauważy. Nawet on.
Zaskakujące, że jeszcze niedawno chciałam, by to Joey mnie przepraszał. Jak widać, teraz zamieniliśmy się rolami. 
- Gdzie jesteś, słoneczko? – powtórzył pytanie, zwracając się do mnie jak do małego dziecka. Miał całkowitą rację w tej kwestii. 
- W Brooklynie, niedaleko szpitala. Obok jest jakaś włoska restauracja i supermarket – mówiłam drżącym głosem, próbując określić swoje położenie. Nie mogłam jednak skupić myśli. Nerwy szastały mną jak marionetką. Musiałam być silniejsza. 
- Spokojnie, Gracie. Powiedz mi, jaka to ulica – poprosił.
Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu tabliczki z nazwą, którą później podałam Joey’owi. 
- Zaraz u ciebie będę. Tylko się nie denerwuj. Poczekaj dosłownie sekundę, dobra? 
- Jasne – odpowiedziałam, przeczuwając, że będzie to najdłuższa chwila w moim życiu.
Rozłączył się. Jakby odcięto mi dostęp do tlenu. Wciąż jednak w swoich dłoniach kurczowo ściskałam słuchawkę.  Modliłam się o sen. Gdy spałam, nie odczuwałam upływu czasu. Krążyłam gdzieś między wiecznością a nicością. Niestety, ból nie pozwolił mi nawet na zmrużenie oczu. 
Czekałam.
Wiatr wiał coraz mocniej. Księżyc manifestował swoje piękno na rozgwieżdżonym niebie. Do moich uszu dochodziły różnorakie szmery. Od czasu do czasu przejeżdżał samochód. Wtedy wstrzymywałam oddech. Przecież jeden z nich musiał należeć do mojego rodziciela. 
Mijały sekundy, minuty, a on nie przyjeżdżał. Nie mógł o mnie zapomnieć, nie wierzyłam w to. Nachodziły mnie różnorakie myśli. A jeśli po prostu kłamał? 
Moje wątpliwości zostały rozwiane, gdy granatowy chevrolet z piskiem opon zaparkował  przy jednym ze sklepów. Otworzyły się drzwi samochodu, z którego wysiadł wysoki, brodaty brunet. Szybko pobiegł w moją stronę. Podniosłam nieznacznie głowę, by móc na niego spojrzeć. Ujrzałam twarz pełną troski, zmartwień i miłości. Twarz mojego prawdziwego ojca. 
- Tato! – załkałam głośno, gdy mnie przytulił. Jego ramiona dały mi bezpieczeństwo. Już nie musiałam obawiać się własnego cienia. – Tatusiu! – powtórzyłam. 
Zaczęłam kołysać się w rytm nieistniejącej muzyki. Regularne ruchy na chwilę mnie uspokajały. I on, moja ostatnia deska ratunku. 
Początkowo sama nie potrafiłam uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. Czyżbym odnalazła własne miejsce na ziemi? Miejsce, gdzie istnieje człowiek, który wciąż nie przestaje mnie kochać? Otrzymałam wymarzoną drugą szansę. Grzechem byłoby z niej nie skorzystać. 
- Już tutaj jestem, nie bój się – mówił. Widział przerażenie w moich oczach. Utwierdzał mnie w przekonaniu, że nie jest tylko nocnym widmem, urojeniem. – Kto ci to zrobił? – zapytał.
- Jacyś bandyci.
 Nastała dłuższa chwila ciszy. Jeszcze raz spojrzałam na tatę. Wtedy zrozumiałam, że nie miał na myśli mojego okaleczonego ciała. 
- Ach tak… zrobiłam to sama sobie – wyszeptałam. 
Brunet, biorąc pod uwagę moją bezradność, wziął mnie na ręce i zaniósł do pojazdu. Tam usadowiłam się na miejscu dla pasażera.  Gdy usiadł obok, uparcie mu się przyglądałam. Kodowałam każdy szczegół jego twarzy, na wypadek, gdybym znów zaczęła tęsknić.
- Tato? Mogłabym cię o coś prosić?  - zapytałam nieśmiało.
Mój rodziciel kiwnął głową potwierdzająco, jednocześnie zapalając silnik.
- Nie jedźmy do szpitala ani na policję – odrzekłam.  Przeczuwałam, że Joey nie będzie z tego zadowolony, lecz ja byłam w stanie znieść ból. Nie obchodzili mnie także żałośni bandyci, którzy po pijaku bili niewinne dziewczyny. Pragnęłam tylko znów znaleźć się w domu. Brakowało mi codziennej rutyny, której niegdyś tak bardzo nienawidziłam. Chciałam jeść śniadanie razem z tatą, zwykle zaabsorbowanym czytaniem porannej prasy. Chciałam położyć się we własnym łóżku, iść przez ciemne korytarze bez konieczności zapalania światła, wiedząc, że znam je na pamięć. Po prostu żyć swoim życiem.
- Gracie… a jeśli coś ci złamali? Lekarze powinni przynajmniej zrobić  prześwietlenie – nalegał. 
- Najbardziej boli mnie prawa noga. Przecież mogę ją usztywnić, zawinąć w bandaż. Do tego nie potrzebuję doktora. 
Tata westchnął ciężko, po czym zamilknął. Być może rozumiał powód mojego pośpiechu. 
Jechaliśmy w szybkim tempie. Samochody, światła i neonowe reklamy przebijały się przez mrok, jakby chcąc stworzyć dzień w nocy.  Hipnotyzowały ludzi spragnionych odpoczynku. 
- Co ty ze sobą zrobiłaś? – Z otępienia wybudził mnie jego głos. Odwróciłam głowę w stronę Joeya i popatrzyłam na niego z zaskoczeniem. Najwyraźniej znał mnie lepiej niż ktokolwiek inny. 
- O co ci chodzi? – zapytałam. Nie przypuszczałam, że tak trudno będzie mi przyznać się do winy. 
- To ty mi powiedz. 
- Jeszcze bardziej upodobniłam się do mamy – odrzekłam. Słowa „alkohol” i „narkotyki” nie chciały mi przejść przez gardło.
- Dlaczego? – powiedział, zmartwiony.
Wypuściłam powietrze z ust.
- Bo byłam głupia – wykrztusiłam z siebie. 
- Kiedy wyjeżdżałaś, wiedziałam, że możesz wpaść do najgorszego bagna. Jednak ufałem ci. Nie chciałem, byś przeżywała ten koszmar. Wydawało mi się, że jesteś  wystarczająco mądra i dojrzała, by zacząć samodzielne życie...
- Ale ja wciąż byłam małym dzieckiem – dokończyłam za niego. 
Dlaczego nie krzyczał? Jego bezgraniczny spokój zaczął mi przeszkadzać. Myślałam, że eksploduję. Cisza była głośniejsza od wrzasku. Nie wiedziałam, jak bardzo się gniewał. Nie zdradzał swoich uczuć. Był zamknięty w korytarzu myśli, których nie potrafiłam zrozumieć. 
Westchnęłam, po czym oparłam głowę o fotel i wyjrzałam za okno.  Razem z kolejnymi kilometrami oddalaliśmy się od Brooklynu. Przyglądałam się ulicom, które stawały się nieco bardziej zatłoczone. Wieżowcom dosłownie rosnącym w oczach. Ludziom  pełnym zakłamania, ludziom pełnym prawdy. Świat się zmieniał. I nie trzeba było dotrzeć na jego kraniec, by móc to zauważyć. 
Gdy docieraliśmy do domu, miałam wrażenie, że jego mury czekały na mnie przez cały ten czas. Na zewnątrz nic się nie zmieniło. Byłam  za to niezmiernie wdzięczna.  Tata wiedział, że wrócę. Nie naprawił nawet płotu, który od dawna chylił się ku upadkowi.  Czułam się częścią tego mieszkania, razem z jego tajemnicami, radościami i troskami.  Nic, nawet najwspanialsza willa, nie mogła mi go zastąpić. 
Joey pomógł mi wysiąść z pojazdu, po czym zaniósł mnie do środka i posadził na łóżku. Gdy przechodziłam przez próg, ogarnęło mnie poczucie bezpieczeństwa. Niemal od zawsze, kiedy niebo spadało mi na głowę, zamykałam się w swoim pokoju razem z marzeniami i dziecięcą wyobraźnią. Nikt nie był w stanie wstąpić do mojego osobistego królestwa. 
- Zaraz przyjdę. Przyniosę tylko jakiś bandaż – oznajmił, uśmiechając się spokojnie, po czym zniknął z mojego pola widzenia. Wrócił po krótkiej chwili oczekiwania z wodą utlenioną, opatrunkiem, innymi lekami i paczką plastrów w ręku. Próbowałam zaciskać zęby, by nie odczuwać bólu, który powiększał się, gdy kolejna warstwa maści lądowała na moim czole, czy kolanie.  Z mojego gardła od czasu do czasu wydobywał się bezgłośny dźwięk. Zwykle jednak bywało tak, że wszelkie dobro pojawiało się dopiero po sporej dawce cierpienia. 
- Jak to się stało? – pytał przerażony Joey, gdy pokazywałam mu rany na moim ciele i wspominałam niemiłe wydarzenia z ostatniego miesiąca, nie pomijając żadnego szczegółu.  Kiedy skończyłam, tata przemyślał moje słowa. Czułam się jak na spowiedzi. Pragnęłam oczyszczenia, odpuszczenia win. Wstyd stopniowo mijał, ustępując miejsca skrusze. 
- Najważniejsze, że postanowiłaś wrócić. – Westchnął. - Witaj w domu, Gracie – powiedział cicho, a na mojej twarzy mimowolnie pojawił się delikatny uśmiech. 
Nie zasnęłam tej nocy. Leżałam w SWOIM łóżku wśród tak bliskich mi pluszaków, będących niegdyś moimi nierealnymi przyjaciółmi. Mój pokój od zawsze był królestwem pięciolatki. Nigdy nie chciałam tego zmieniać. Jego nieme ściany szeptały  mi, że jestem bezpieczna. Tak było i tym razem. Samotność znikała, nawet kiedy byłam jedyną prawdziwie żyjącą mieszkanką tego domu, jeszcze nie pogrążoną w błogim śnie. 
To moja droga wolność. Tylko jej szukałam. Była tuż obok. Ciepło, zimno, zimno, ciepło. Dlaczego wyjechałam? By zatęsknić za chlebem powszednim, odkryć jego życiodajny smak. Teraz byłam w stanie błagać na kolanach o choć jedną kromkę.  

***
Dziękuję summer-sky za ocenę mojego bloga :) Jak widać, trzeba będzie nieco pozmieniać pierwsze rozdziały. Póki co, Grace ma sklerozę i zostawiła swój samochód xD
Jestem także niezmiernie wdzięczna Oli za wykonanie tego szablonu!
 Co do tego rozdziału, jest on chaotyczny.
Życzę wam wszystkim udanego sylwestra!
Zapraszam także do przeczytania e-booka Marty Tarasiuk:
http://marta-tarasiuk.blogspot.com/


czwartek, 13 grudnia 2012

X Rozdział

"Żad­na wiel­ka miłość nie umiera do końca. Możemy strze­lać do niej z pis­to­letu lub za­mykać w naj­ciem­niej­szych za­kamar­kach naszych serc, ale ona jest spryt­niej­sza – wie, jak przeżyć. "
Jonathan Caroll

***


***
Drogi Pamiętniku!
Jak widać, Joey nie jest jedynym człowiekiem odwiedzającym mój szpitalny pokój.  Dzisiaj przyszła do mnie Janet. 
Kobieta zrobiła mi ogromną niespodziankę swoją obecnością. U progu sali stanęła tuż przed południem. Wyglądała znacznie gorzej niż podczas naszego ostatniego spotkania. Zapewne cierpiała. Była zmuszona znosić siebie każdego dnia, jednocześnie nienawidząc własnego odbicia w lustrze. W moim przypadku ten etap się skończył. Uwolniłam się. Wyrzuty sumienia nie są już tak silne. Wiem, że nie mogę ćpać i jednocześnie nie muszę.  Teraz czas na moją przyjaciółkę.
Janet na powitanie rzuciła tylko krótkie „Jak się czujesz?”, kończąc na tym temat białaczki. Byłam jej za to niewątpliwie wdzięczna. Nie miała zamiaru się nade mną litować, mimo, że ledwo trzymałam się na nogach, miałam ciągłe zawroty głowy i powoli umierałam. Dla brunetki dalej byłam tą samą osobą, dlatego to jej chciałam powierzyć ten pamiętnik. Zapytałam, czy przyjdzie następnego dnia, by go odebrać. Zgodziła się. Jestem pewna, że, bez względu na wszystko, nie zajrzy do środka. 
Przyszła razem ze swoją córeczką, Evą. Dziewczynka ma jasne, proste włosy, prawie ciągle się uśmiecha. Ani trochę nie przypomina mojej przyjaciółki. Może to i dobrze. Może, widząc błędy matki, w przyszłości zechce kierować się nieco innymi wartościami. Życzyłam jej tego najbardziej na świecie, z doświadczenia wiedziałam jednak, że człowiek nie potrafi uczyć się na czyichś błędach, wręcz powtarza żywot własnych rodziców, wyciągając wnioski dopiero, gdy wszelka zmiana graniczy z cudem. Ludzkie myśli, nadzieje i potknięcia są jak koło – zawsze, nawet jeśli nie wiadomo jak bardzo byśmy się starali, nie uciekniemy, będziemy się kręcić jak szaleńcy po gładkim obwodzie. Ze zniecierpliwieniem czekam na kogoś wystarczająco szczęśliwego i mądrego, kto będzie w stanie przerwać ten chory ciąg.
Janet pytała, czy biorę. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Wolałam, by o tym nie wspominała. Przeczuwałam jednak, że  to dla niej ważne. Potrzebowała autorytetu. Choć  byłam marnym wzorem, zamilkłam. Wiedziałam, że wszelka nadzieja, nawet złudna, potrafi jej pomóc. 
I nastała niezręczna cisza.
Nie znałam się na dzieciach. Mimo, że spędziłam wiele godzin na przyglądaniu się codziennym zabawom dziewczynki, w mojej głowie pozostawała odwieczna pustka. Nie nauczę się opieki nad kimś mniejszym. Ta świadomość mnie paraliżowała. Na szczęście w pewnym momencie milczenie zostało przerwane przez głos dziewczynki. O dziwo nie bała się mnie, nie bała się reszty świata. Usiadła na skraju łóżka, zaczynając opowieść o szkole, koleżankach, swojej mamie. Nazywała mnie „ciocią Bells”. Mówiła o ćwiczeniach pożarowych na lekcjach angielskiego, prezencie urodzinowym w postaci misia z kokardką, ciekawiło ją imię mojej córeczki. Z radością odpowiadałam na wszystkie pytania. Wystarczył jej uśmiech, a mój nastrój stopniowo się poprawiał. Niesamowite, ile szczęścia dzieci potrafią wnieść w czyjeś życie. 
Czy Gracie będzie tak samo wesoła, nieskażona złem świata, szczęśliwa? Wierzę  w to. Pozostaje mi tylko wiara.
Na pożegnanie dziewczynka uścisnęła mnie swoimi rączkami. Choć były bardzo małe, dawały wiele miłości. To właśnie ciepło serca było najgorętsze, ogrzewało nawet tych najbardziej zmarzniętych. 
Czułam, że żegnałam się nie tylko z Evą. Był ktoś jeszcze. Ktoś znacznie mi bliższy.  
Czyżby to oznaczało, że wypełniłam już swoją misję? Że prawdziwie żyłam tylko przez kilka miesięcy?  Jednak byłam szczęśliwa. Miałam swoje „pięć minut”. Egzystowałam, czekając na krótkotrwałą, lecz bezgraniczną radość. Później już tylko istniałam. Nic więcej. Mam wrażenie, że ktoś chce uchronić mnie przed tym, co ma nastąpić. Może to odpowiedni moment na koniec, choć wydaje mi się, że akcja dopiero się rozpoczęła. 
Godzę się z tym. Przecież już nic nie zdziałam. 
Żegnaj świecie – wieczna pułapko, dająca złudne szczęście. Do widzenia, Gracie. A może raczej  „do zobaczenia”?  Moja nadziejo, motywacjo. Dawałaś mi siłę do życia, wtedy, gdy było najtrudniej. Żegnaj, Joey. Dzięki Tobie znów wierzę w prawdziwą miłość. Tę dobrą, wytrwałą, wywołującą uśmiech na mojej twarzy. Bezpieczeństwo. Żegnaj, Pamiętniku, cierpliwie wysłuchujący moich żali.
Nie chcę już niczego więcej. Dostałam od życia najpiękniejszą niespodziankę. Odchodzę spełniona. Choć nie potrafię wstać z łóżka, jestem silniejsza niż kiedykolwiek. Wygrałam tę bitwę. 
Bella,
30.04.1994r. 

Rano obudziłam się, niemalże ściskając w rękach pamiętnik. Gdybym tylko mogła, zabrałabym go ze sobą dosłownie wszędzie. Był jak matczyny głos. Troskliwy, opiekuńczy, wskazujący właściwą drogę. Tak bardzo mi go brakowało. Niechętnie zwlekłam się z łóżka, które niegdyś należało do Harleya. Szczerze mówiąc, od kilku dni nie wracałam do swojego mieszkania. Obecnie pusty dom brunetki i więźnia całkowicie mi wystarczał, w dodatku czułam się w nim nieco mniej samotna. Wiedziałam, że moje nastawienie zmieni się, kiedy będę zmuszona do zapłacenia wszelkich rachunków, lecz póki co żyłam chwilą.
Gdy stanęłam na nogi, zdałam sobie sprawę, że jestem głodna. Pobiegłam w kierunku kuchni, a jednocześnie mojej dawnej sypialni. To właśnie tam budziłam się po każdej imprezie, nie mając najmniejszego pojęcia o tym, co działo się wcześniej.
 Zjadłam śniadanie. Zwykły chleb posmarowany tanim dżemem kupionym za wyżebrane pieniądze. Z każdym kęsem  moje obrzydzenie było coraz większe.  Połykałam czyjąś litość. Litość ludzi, którzy bezczelnie śmiali się z mojego upadku. Musiałam jednak przyjmować to, co dawało mi życie, inaczej już dawno przestałabym istnieć.  Przeżywałam ten koszmar codziennie, udając, że każde kolejne kromki są tymi pierwszymi.
Tego dnia postanowiłam odwiedzić leżącą w szpitalu Evę. Zaledwie dwie doby minęły odkąd byłam zmuszona do wezwania karetki. Dlaczego nie przyszłam do niej wcześniej? Odpowiedź brzmiała: ze strachu. Co prawda gdyby dziewczyna zmarła, powiadomiono by mnie o tym, a póki co nie otrzymałam żadnej informacji,  lecz mimo wszystko nie chciałam oglądać jej słabej, nieprzytomnej.  Wtedy za wszelką cenę pragnęłabym pomóc brunetce, nawet jeśli nie mogłabym nic zdziałać.
Wyszłam na zewnątrz, gdzie jak zwykle było duszno i gorąco. Wzięłam głęboki wdech. Ciężkość powietrza utrudniała mi oddychanie. Nie miałam najmniejszej ochoty na wycieczkę, jednak nie mogłam dłużej odwlekać tej wizyty.  Wiedziałam, że czas lubi bawić się w berka.
 Autobus nadjechał w momencie, gdy dotarłam na przystanek. Wsiadłam do niego i po kilku chwilach znalazłam się przy szpitalu.  Budynek był dość stary, jednak odpowiedni ludzie dbali o jego konserwację. Nieduże okna ograniczały spojrzenie na świat. Z pewnością wystarczyło kilka dni spędzonych w malutkim pokoiku, by dostać depresji.
Na portierni, po przedstawieniu się i podaniu nazwiska pacjentki, jedna z pielęgniarek poinformowała mnie o miejscu pobytu Evy.  Podziękowałam kobiecie, po czym udałam się we wskazanym przez nią kierunku.
Drzwi były otwarte. Czułam się tak, jakbym znajdowała się na rozstaju dróg.  Ode mnie zależało, w którą stronę pójdę. Czy wybiorę cierpienie i trud, czy raczej banalną ścieżkę pozbawioną przeszkód, połączoną z wieczną samotnością. Bez wahania zdecydowałam się na drugą opcję. Wiedziałam, że tam czeka mnie coś, czego nigdy bym się nie spodziewała.  Nieznane. Ale przecież byłam maniaczką ryzyka. Jakim prawem bałam się ujrzenia twarzy dobrej przyjaciółki? Próbowałam narkotyków, alkoholu, tego, co w nadmiarze jest groźne i niebezpieczne. A jednak wtedy moje przerażenie osiągało minimalny poziom. Być może to przez ciągłą gadaninę ludzi. Oni zwykle mówili o tym, jak szalenie przeżyli sobotni wieczór, czy ile wypili na imprezie. Nie rozmawiali o trudzie życia,  chorobie. Udawali niezniszczalnych. Nic w tym dziwnego, przecież młodość jest krzywym zwierciadłem. Patrząc na własne odbicia widzimy olbrzymów, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo jesteśmy mali.
Weszłam do pomieszczenia. Zostałam otoczona przez paletę różnych odcieni białego. Na łóżku przede mną nieruchomo leżała niepozorna, czarnowłosa kobieta. Była blada i nieprzytomna, podłączona do specjalistycznej aparatury milionami rurek. Nie słyszałam jej oddechu, głosu, czy śmiechu. Do moich uszu dochodził tylko cichy dźwięk urządzeń. Przyjrzałam się tabliczce wiszącej na metalowej konstrukcji. Eva Morgan. Nic już nie pozostało z osoby, którą kiedyś znałam. A  jednak nie pomyliłam sal, choć przez krótką chwilę ta opcja wydawała się być jedynym sensownym wytłumaczeniem tej sytuacji.
Opadłam na krzesło stojące nieopodal.  Nie zauważyłam nawet, że do pokoju wkroczył lekarz.
- Dzień dobry. Nazywam się John McKarley. Jestem anestezjologiem – przywitał się, podając mi rękę. Był starszym, siwiejącym mężczyzną niewielkiego wzrostu. Na jego nosie spoczywały duże, czarne okulary. Miałam wrażenie, że topił się w swoim szpitalnym kitlu.
- Grace… - zawahałam się przez krótką chwilę. – Grace Fieldes – ostatecznie jednak utożsamiając się z moim ojcem.
- I jest pani…
- Przyjaciółką pacjentki – odpowiedziałam.
Doktor westchnął ciężko, podchodząc do jednego z urządzeń najprawdopodobniej kontrolującego aktywność mózgu. Na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Dostrzegłam w nim cień zrozumienia.
- Mózg dziewczyny został poważnie uszkodzony podczas uderzenia. Jest w śpiączce – oznajmił.
- Wyjdzie z tego? – zapytałam.
- Nie wiem – odparł lekarz.
Pokiwałam głową na znak, że doskonale zrozumiałam jego słowa.
-Zawsze trzeba mieć nadzieję – dodałam, próbując się uśmiechnąć. W końcu nadzieja nie jest matką głupich. To światło w korytarzu mroku, studnia na pustyni. Nawet jeśli jest złudną fatamorganą, daje siłę do dalszej wędrówki.
 Doktor zniknął po krótkiej obserwacji brunetki. W pomieszczeniu nie było już nikogo innego. Ku mojemu zaskoczeniu, czułam się dość obco. Słyszałam, że osoby będące w śpiączce doskonale słyszą wszystko, co dzieje się dookoła, tyle tylko, że nie mogą się obudzić. Jakby były więźniami własnego ciała. Nie wiedziałam, czy to prawda, jednak z czasem zaczęłam mówić do mojej towarzyszki. Pragnęłam tylko przerwać ciszę. Opowiadałam o swoim życiu, balecie, tacie i mamie. Z moich ust wydobywały się kolejne słowa. Wciąż czekałam na choć minimalną reakcję: ruch powieki czy palca u nogi. Liczyłam, że gdy otworzy oczy, będę mogła ją naprawdę uratować. Nieprawdopodobne, że w rzeczywistości nigdy nie miałam czasu, by z porozmawiać z brunetką. Znałam jedynie jej imię i miejsce zamieszkania. Równie dobrze te  informacje mogłabym znaleźć w książce telefonicznej czy Internecie. Może po prostu wmówiłam sobie, że Eva  to moja przyjaciółka, podczas gdy byłyśmy sobie zupełnie obce? W końcu przyjaźń nie jest grą w pokera.
Mogłam się obwiniać, mówić, że nie zareagowałam odpowiednio wcześnie na niecodzienne zachowanie kobiety. To jednak nie miałoby najmniejszego sensu. Przecież na tym świecie nic nie było pewne. Ludzie budzili się jednego dnia, zdrowi i wypoczęci, umierali następnej nocy. Bogaci tracili fortunę, bezdomni wygrywali na loterii. Nikt nie był w stanie przewidzieć przyszłości. Nikt też nie myślał, że wychodząc z domu w poniedziałkowy poranek zostanie przejechany przez samochód.  Podobno należy pamiętać o śmierci, jednak przez to bardzo łatwo można zapomnieć o życiu.
Przyjrzałam się nieco bliżej kolorowym ekranom, na których wyraźnie wyrysowane były różnorakie linie. To zaskakujące, że kilka maszyn decyduje o dalszym losie danego człowieka. Przez moment, tylko przez krótki moment, wyobraziłam sobie, że wszystkie kreski nagle osiągają wartość zerową. Przeszedł mnie dreszcz. Zdałam sobie sprawę, że bycie świadkiem śmierci jest czymś, co przeraża mnie najbardziej. Zwykła bezradność.
Westchnęłam ciężko, wsłuchując się w cichy, regularny dźwięk.  Bałam się, że z czasem usłyszę ciągłą i jednostajną melodię. Wstałam więc pospiesznie, żegnając Evę.  Liczyłam na to, że jeszcze kiedyś ją zobaczę, tyle tylko, że w zupełnie innych okolicznościach.
Słońce już dawno zdążyło zniknąć z horyzontu. Nic dziwnego, przecież w małym, szpitalnym pokoju spędziłam kilka dobrych godzin. Postanowiłam, że podaruję sobie podróż autobusem. Spacer wydawał się być o wiele bardziej przyjemniejszy. Miasto było doskonale oświetlone.  Włożyłam ręce do kieszeni spodni, rozpoczynając wędrówkę.
W pewnym momencie poczułam czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Z moich ust wydobył się głuchy dźwięk przerażenia. Odwróciłam się odruchowo, mając nadzieję, że zobaczę jakąś znajomą twarz. Myliłam się. Przede mną stali dwaj dobrze zbudowani mężczyźni.  Ich łyse głowy były przykryte kapturami. Nosili luźne, dżinsowe spodnie. Nie widziałam dokładnie ich twarzy, lecz już z daleka mogłam wyczuć alkohol w oddechu.
- Cześć piękna – zaczął jeden. – Masz pożyczyć kilka baksów?
Przez chwilę stałam w totalnym osłupieniu.  Patrzyłam na nich zupełnie tak , jakbym nie dosłyszała pytania. Nie byłam w stanie wypowiedzieć ani słowa.  Dobrze wiedziałam, że nie powinnam zadzierać z ludźmi w takim stanie.
- Rusz się! – wrzasnął drugi.
Oprzytomniałam.  Otworzyłam swoją torebkę w poszukiwaniu pieniędzy.  Z sekundy na sekundę stawałam się coraz bardziej nerwowa, czując na sobie zniecierpliwione spojrzenie mężczyzn. Trudno w to uwierzyć, ale wzrok czasem potrafił być potężniejszy niż słowa. W końcu chwyciłam do ręki portfel. Ukradkiem zbadałam jego zawartość. Kilka dolarów. Wszystko, co miałam. Chciałam walczyć o życie perfidnym kłamstwem, choć to ono wcześniej zdążyła mnie zniszczyć.
- Nic nie mam – odrzekłam cicho, bojąc się ich reakcji. Chciałam spokojnie odejść. Szybko jednak zdążyłam się zorientować, że to nie koniec tego koszmaru.
Nastąpił krótki moment zawahania. Podjęłam spontaniczną decyzję.  Uciekłam. Oni ruszyli za mną. Nie musiałam się odwracać, by to sprawdzić – byłam w stu procentach pewna. Słyszałam szybkie kroki, krzyki i przekleństwa. Ciekawość jednak nie chciała mnie opuścić. Odwróciłam się. Pragnęłam wiedzieć, czy mam nad nimi przewagę. Popełniłam błąd. Nie wiedziałam, jak wygląda droga wijąca się przede mną, dlatego musiałam zwolnić. Oboje zdążyli mnie dogonić. Skręciłam w pierwszą lepszą aleję, która okazała się być ślepą uliczką. Przestrzeń między dwoma kamienicami prowadziła donikąd.
Głęboki oddech.
Niezdarnie wspięłam się na ogromny kosz na śmieci. Próbowałam przejść na drugą stronę płotu, jednak zdążyłam tylko skaleczyć się o jego ostre pręty. Upadłam na ziemię.
Miałam tę jedną chwilę na ucieczkę. Nie ruszyłam się z miejsca. Bałam się. Wyższy mężczyzna uderzył mnie pięścią w brzuch. Pierwszy cios. Błagałam o litość. Nawet nie próbowałam się bronić. Przecież przemoc wobec innych była bezsensowna.  Czyżby świat stanął na głowie, a siła grawitacji była tak mocna, że ludzie tego nie zauważyli? Ach tak, w końcu świat stał na głowie już od tysiącleci. Nie mogłam wprost uwierzyć w to, co widziałam, czułam. Jakby ktoś tylko się ze mną bawił.  Czekałam na moment, w którym wprowadzi mnie do prawdziwego świata. Czekałam na próżno.  Miałam ochotę krzyknąć „dlaczego?!”, lecz ktoś zatykał ręką moje usta. Absurd. Czysty absurd.
Kolejne uderzenia i kopniaki. W twarz, ręce i nogi. W pewnym momencie zostałam rzucona na ścianę. Osunęłam się po niej jak zdechła jaszczurka. Stopniowo traciłam przytomność.  Bolał mnie dosłownie każdy milimetr ciała. Przestawałam odróżniać ból od braku czucia. Teraz chciałam tylko się obudzić.
Otworzyłam oczy po kilku godzinach. Przynajmniej tak mi się wydawało. Straciłam rachubę czasu. Równie dobrze mogły minąć dwie minuty. Byłam zdezorientowana. Oddychałam głęboko, próbując przypomnieć sobie genezę wszystkich siniaków, którymi byłam ozdobiona. Rozejrzałam się dookoła. Przy moim ramieniu leżała otwarta torebka – bez telefonu komórkowego i portfela, jednak z prawem jazdy i pamiętnikiem w środku. Zawiesiłam ją na szyję. Na szczęście w dziurawym materiale został ukryty pęk kluczy. Siła bandytów nie mówiła nic o ich inteligencji.
 Nagle oczami wyobraźni zobaczyłam twarze moich napastników. Były wykrzywione w grymasie okrucieństwa i złości. Te nieobliczalne spojrzenia, których z czasem nie potrafiłam rozszyfrować. Otrząsnęłam się momentalnie. Strach stopniowo zaczął mnie paraliżować. Jednak musiałam się podnieść. Z każdym ruchem ból stawał się coraz ostrzejszy. Bałam się, że nie jestem sama na tym pustkowiu, że ktoś wciąż mnie obserwuje. Wstałam, utykając na prawą nogę.  Rozejrzałam się dookoła. Cienie szczerzyły do mnie zęby w szyderczym uśmiechu.  Zachwiałam się.  Wzięłam głęboki oddech, łapiąc się za głowę.  Świat na chwilę zawirował. Ruszyłam w dalszą drogę. Musiałam czym prędzej wydostać się z tej ciemnej alei. Po przejściu kilku metrów miałam wrażenie, że dotarłam na koniec świata. Chciałam wierzyć, że mogę iść dalej.
Czasem po prostu nie zdawałam sobie sprawy z naszych możliwości. Byłam przytłoczona różnorakimi barierami stawianym przez innych ludzi, podczas gdy tak łatwo mogłam je pokonać. Wystarczyła nadzieja.
W oddali ujrzałam budkę telefoniczną. Z trudem się do niej dowlokłam. Dysząc, podniosłam słuchawkę. W  głowie wciąż słyszałam powtarzający się ciąg cyfr. 798473586. Joey. Tata.  Nie wiedziałam, czemu tak bardzo potrzebowałam spotkania  z tym człowiekiem. Przecież nie był w stanie zabrać mnie do domu. Znajdował się  kilkaset kilometrów dalej. Zapewne odrzuciłby mnie po tym, jak go potraktowałam. Kiedyś uważałam go za bezużytecznego śmiecia, Kłamstwo. Mimo wszystko tęskniłam za jego głosem, który wystarczyłby mi w zupełności.
Byłam marnotrawną córką, pragnącą powrotu do domu. Nie zastanawiając się dłużej, wybrałam numer, poprzedzając go liczbą informującą o rozmowie na koszt adresata. Usłyszałam sygnał. W tych sekundach chyba najbardziej brakowało mi mojego rodziciela. Po chwili jednak mogłam odetchnąć z ulgą.
- Halo? – powiedział cicho. – Kto mówi?
Miałam wrażenie, że z moich oczu zaraz popłyną strumienie oczyszczających łez.  To był on. Najprawdziwszy on. Przerażająco-piękna rzeczywistość. Nareszcie byłam u siebie. Marzyłam o tym, by móc go przytulić. Nie robiłam tego od tak dawna.
-Tata! – Załkałam ze szczęścia. Cały ból ogarniający moje ciało stał się mniej intensywny.
- Gracie! – wykrzyknął ucieszony, a jednocześnie zmartwiony moim płaczem. – Co się dzieje?
- Gdzie jesteś? – nie odpowiedziałam na jego pytanie.
- Wracam z konferencji z Nowego Jorku – odrzekł. – Co się stało? – powtórzył.
- Zawróć, proszę! – zawołałam. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Zsunęłam się na ziemię. – Tutaj jest gorzej niż w piekle. Nie chcę tak żyć! Przepraszam, że byłam taka naiwna i głupia, że to moje zdanie zawsze było najważniejsze. Przepraszam, że ci nie wierzyłam, nie potrafiłam docenić. Tak bardzo cię kocham, tato. Przepraszam – zakończyłam, wyprana z sił. Wyczerpana psychicznie i fizycznie.  Pozostało mi czekać na jego reakcję. Nie zdziwiłabym się, gdyby już dawno odłożył słuchawkę, nie chcąc dłużej wysłuchiwać mojego monologu. Byłam zbyt przejęta własnymi słowami, by zwrócić uwagę na sygnał.  Bałam się odrzucenia. Kolejnej porażki. Zmarnowanej nadziei. Razem z nią odeszłaby szansa na odnalezienie sensu życia. Sama byłam ślepa. Potrzebowałam przewodnika. Wolałam nastawić się na najgorsze, w głębi duszy jednak liczyłam na ostatnią szansę. Tę wyjątkową. Miałam wrażenie, że byłam na ogromnej sali sądowej, gdzie ktoś decydował o mojej przyszłości.  Ktoś inny niż ja.

***
Wreszcie dodałam listę obserwowanych :D Przez przypadek zmieniłam także swój pseudonim na imię i nazwisko, czego teraz nie umiem zmienić. Trudno :)
Rozdział dość długi, mam nadzieję, że się nie zanudzicie. Tym razem nie potrafiłam sobie poradzić z zapiskami Belli. Nic się nie kleiło :/ Po prostu zabrakło mi tematów. Obecnie będę musiała zmierzyć się z pisaniem z perspektywy Joeya po jej śmierci. Zobaczymy, jak to będzie. Obym wam nie zamąciła w głowach ciągłą zmianą narracji xD 
Przepraszam, że komentuję wasze posty z tak dużym opóźnieniem. Od ostatniego miesiąca w szkole męczą nas próbnymi egzaminami, a mi momentami brakuje weny zarówno na pisanie, jak i czytanie. 

piątek, 16 listopada 2012

IX Rozdział

"Rzeczy­wis­tość na ogół różni się od te­go, co się o niej mówi, a ty zaw­sze my­liłaś słowa z prawdą."
Cornelia Funke

***


***
Drogi Pamiętniku!
Ja tu zostaję, choć nie chcę już dłużej patrzeć na poszarzałe mury szpitala. Zostaję, bo inaczej przegram. Fizycznie. Mój duch będzie gdzieś daleko, z tymi, których kocham. To jeszcze tylko kilka miesięcy. Czekam na śmierć, jednocześnie czekając na życie. 
W moim szpitalnym pokoju pełno teraz różnorakich zdjęć, kwiatów i oczywiście tabletek, które posłusznie połykam. Wszyscy pragną, bym czuła się jak w domu, jednak mam wrażenie, że znajduję się w ogromnej galerii sztuki. Widzę ludzi przyglądających się pewnemu obrazowi, podziwiających go. Gdy zdążę już przedrzeć się przez ogromny tłum, zauważam pustą kartkę, zupełnie nie rozumiejąc zachwytu innych. 
Joey od jakiegoś czasu przynosi coraz to nowe fotografie. Chce uchwycić dosłownie każdy moment, niezależnie od sytuacji. Twierdzi, że to codzienność trzeba zapamiętać najlepiej. Domy, ludzie, małe dzieci bawiące się w parku, ciągły pośpiech, drzewa i kwiaty, jak mały, nierzeczywisty świat, makieta, dzięki której jestem tam, gdzie naprawdę mnie nie ma. Ona jednak nie jest w stanie zastąpić mi ciepła, powrotów do domu, uścisków dłoni, wszystkiego, co prawdziwe. 
Wczoraj  brunet powitał mnie z kamerą w ręku. Nacisnął przycisk włączający nagrywanie, po czym zawołał „uśmiech, proszę!”.  Gwałtownie wstałam, próbując przejąć urządzenie. On odsunął się o krok, śmiejąc się głośno. Nie brał moich uwag na poważnie. Ja natomiast nie chciałam, by zapamiętał mnie jako wychudzoną i  chorą kobietę. Wolałam, by wciąż żył marzeniami.  „Zabieraj to ode mnie!” wrzasnęłam, jednak  w miarę cicho, by przypadkiem jakiś lekarz nie zechciał podsłuchać tej rozmowy. Mężczyzna zesztywniał.  Po jakimś czasie zaczęliśmy się kłócić. Ja dolewałam oliwy do ognia. Pragnęłam się na nim wyżyć. Zupełnie nie docierał do mnie błahy powód naszej sprzeczki. Emanowałam złością. Wywlekałam na wierzch jego niewinne potknięcia, podczas gdy znów nie chciałam przyznać się do własnego błędu. Wracałam się do początku moich starań o lepsze życie. Może po prostu wydawało mi się, że tworzenie czegoś, co lada chwila się skończy, nie ma najmniejszego sensu? 
W pewnym momencie zrzuciłam kamerę Joeya na ziemię. Urządzenie z pewnością nie wytrzymało takiej próby. Mężczyzna spojrzał na mnie z przerażeniem. Nie wiedział, że mogę posunąć się tak daleko. Podniósł aparat z  podłogi, przyglądając się mu. Chciałam go przeprosić, lecz było już za późno. Nie byłam w stanie niczego naprawić. Jednak odczuwałam wstyd. Był palący. Miałam wrażenie, że jeśli nie przerwę głuchej ciszy, po prostu spłonę. Dlatego zaczęłam płakać. Brunet usiadł na łóżku. Ukryłam twarz w jego ramieniu. Przytulił mnie. Wyszeptałam, że nie chcę godzić się ze śmiercią, chcę żyć. On spojrzał w moje zapłakane oczy. Mówił, że po mojej śmierci przestanie dostrzegać sens czegokolwiek. Błagałam, by cofnął te słowa. A co z Gracie? Prosiłam, by bez względu na wszystko, znalazł dla niej czas, by trzymał ją za rękę, tak jak mnie, gdy tego potrzebowałam, by traktował ją jak swoją córkę. Obiecał mi. Wierzę, że dotrzyma słowa. Ufam mu. 
Pytałam, jak wielki odczuję ból podczas śmierci. Wiedziałam, że Joey nie zna odpowiedzi. Nikt jej nie znał. Ludzie twierdzą, że nauka zdoła wszystko wyjaśnić. Wszystko, z wyjątkiem życia. Ma ono początek i koniec. Dlaczego? To pozostaje odwieczną zagadką.
Brunet mówił, że po prostu zasnę. Zamknę oczy, po czym już nigdy ich nie otworzę. Nawet nie zdążę się zorientować, że umieram. Przeczuwam, że dla niego będzie to o wiele bardziej traumatyczne przeżycie. Jego cierpiące serce z każdym kolejnym uderzeniem  będzie rozłamywało się na pół, podczas gdy moje zacznie odpoczywać. 
Mężczyzna usiadł obok, ściskając moją rękę. Błagałam, by został. Czuwał przy mnie do samego rana. Nie chciałam odejść bez pożegnania. Tylko on był w stanie ukoić mój strach. 
Bella
22.02.1994r.

Rozpacz. Tym krótkim słowem można było określić mój stan. Coś stało się wbrew mojej woli. Egoizm nie pozwalał mi tego zaakceptować.  Nienawidziłam całego świata, a chyba najbardziej samej siebie.  Rozejrzałam się dookoła.  Wytężyłam wzrok, lecz mimo to nie potrafiłam rozpoznać tego miejsca.  Zupełnie tak, jakby dzięki niewytłumaczalnej sile przeniosłam się do innego wymiaru. Ja przecież nigdy nie wierzyłam w tego typu bajki. Nie wierzyłam w nierealny koszmar, w którym odgrywałam główną rolę. Ściany dookoła przytłaczały mnie. Zdawało mi się, że na kolorowych obrazkach oprawionych w ramki znajdowały się obce osoby, nie moi przyjaciele.  W mojej duszy zapanował chaos. Dlatego starałam się przywołać wspomnienia.  Coś, o czym wiedziałam na pewno. 
Po śmierci Belli  Joey przez równy rok starał się o adopcję. Później  jednak oddał mnie w ręce swojej  mamy. Przez trzy lata to ona budziła się co noc słysząc mój płacz, zmieniała pieluchy, karmiła. Czas wczesnego dzieciństwa pamiętam tylko z opowiadań cioci, lecz wiem, że tata do domu przychodził tylko na noc. Resztę czasu poświęcał nauce, pracy i różnorakim wyjazdom. Podobno mój widok sprawiał mu ogromny ból, przypominał o zmarłej ukochanej. Do tej pory nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego nie starał się go przełamać. Przecież byłam żywą częścią Belli. Pragnęłam, by cieszył się z mojej obecności. On jednak pojmował świat zupełnie inaczej niż ja. 
Po moich piątych urodzinach, które dla niego były raczej rocznicą śmierci, zabrał mnie do siebie.  Mieszkaliśmy w Jersey, w niewielkim domu na obrzeżach miasta. Ojciec pracował w agencji nieruchomości. Należał do najlepszych. Kochał to, co robił. Pamiętam wspólne kolacje, gdy opowiadał mi o domach i klientach. Jego praca była  jedynym tematem naszych rozmów. Gdy zaczynał mówić o Belli, plątał mu się język. Bał się mnie. Całymi dniami harował, często brał nadgodziny. Prosiłam go czasem, by obejrzał ze mną jakąś bajkę, czy opowiedział ciekawą historię na dobranoc. On wymigiwał się od tego obowiązku, tłumacząc się natłokiem pracy.  Mówił, że haruje na nasze utrzymanie. Fakt, że nie potrzebowaliśmy tak dużej ilości pieniędzy, zrozumiałam dopiero po ukończeniu dziesiątego roku życia. Wcześniej Joey zapisał mnie na lekcje baletu. Gdy wracałam do domu, byłam zbyt zmęczona, by pisnąć choć słówko. Z czasem zaczęłam dostrzegać przeszywającą go falę bólu, kiedy na mnie patrzył. Widok jego cierpienia był dla mnie równie trudny do zniesienia, dlatego starałam się znikać mu z oczu. Doskonale pamiętam wspólne wizyty w supermarkecie. Czasem zatrzymywałam się nagle, bez konkretnego powodu. Stawałam na środku ogromnej hali, jak słup soli, patrząc na oddalającą się sylwetkę taty pchającego metalowy wózek. Czekałam, aż się odwróci. Czekałam, aż mnie zawoła. On jednak gnał dalej, nie zatrzymując się. Ja pragnęłam tylko odrobiny uwagi. Często się gubiłam. Miałam wrażenie, że Joey bez problemu mógłby zostawić mnie samą. Jako kilkulatka nie rozumiałam ciągłej bieganiny ludzi, spieszących się nie wiadomo dokąd, nie wiadomo dlaczego. 
Tak naprawdę ojciec nigdy nie uważał mnie za swoją córkę. Dla niego byłam duchem, przeszłością, podążającą za nim jak bezpański pies. Starał się zapomnieć o tym, jak wiele Bella wniosła w jego życie,  lecz był zbyt słaby. Miłość przewyższała śmierć. Gorzej, jeśli stawała się obsesją, bolącą raną. Nawet jeśli byłby w stanie zerwać z dawnym życiem, musiałby przekreślić największe szczęście, które go kiedykolwiek spotkało. A wtedy wyrzuty sumienia nie pozwoliłby mu spokojnie zasnąć. 
Joey zmienił swoje nastawienie do mnie dopiero wtedy, gdy poznałam prawdę. Robił dosłownie wszystko:  woził mnie, niezależnie od pory dnia i odległości, spełniał moje zachcianki, chodził na  akademie szkolne. Lubił popadać w skrajności. Tak bardzo chciał być dobrym rodzicem, że zaczął traktować mnie jak swoją koleżankę. Stawał na rzęsach. Mimo to, ja wciąż nie potrafiłam mu przebaczyć. Przyczepiłam mu etykietkę z napisem: „Człowiek nienadający się na ojca”.  Zupełnie tak, jakby był aktorem grającym czarny charakter w pewnym filmie. Nie mogłam przyzwyczaić się do jego nagłej przemiany.  Robiłam wszystko, by uprzykrzyć mu życie. Podczas jednych z wakacji na Coney Island  poszliśmy wieczorem na spacer po plaży. Wcześniej między nami wywiązała się niemała sprzeczka. Sama już nie pamiętam, o co się pokłóciliśmy. Z pewnością jakaś błaha sprawa porównywalna z wyborem stroju czy porządkiem w pokoju hotelowym stanęła nam na przeszkodzie. 
Szłam oddalona od niego o  dwa metru. Wyrzekłam się własnego ojca. Podświadomie wyznałam mu, że go nienawidzę. Być może będąc małym dzieckiem nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji, jednak sprawiłam, że Joey zaczął się obwiniać. A doszukiwanie się winy w niewinnym było nie do zniesienia. Jak przykładny nauczyciel zamartwiający się wynikami swoich niezbyt mądrych uczniów.
 Po chwili obok nas w pośpiechu przeszedł wysoki mężczyzna. Widziałam wyraźnie, że nie miał czasu na zatrzymywanie się, dlatego, na przekór całemu światu, zaczęłam ciągnąć go za rękę. 
- Zabierz mnie od niego! - Krzyknęłam, wskazując palcem na tatę. Joey spojrzał na mnie zdziwionym i przerażonym wzrokiem, który z czasem przemienił się w rozczarowanie. Ofiarował mi radość i szczęście, ja nie potrafiłam przyjąć tych bezcennych darów.  Widziałam w jego oczach ogromne wyrzuty sumienia spowodowane moimi błędami. Taka była już cecha każdego rodzica – wolał cierpieć, niż patrzeć na cierpienie swojego dziecka. Wolał brać na siebie całą odpowiedzialność. 
- Grace! Co ty robisz? – Zawołał, zbliżając się do mnie.
- On nie jest moim tatą! – Mówiłam do obcego człowieka.
- Czy to prawda? – Zapytał wreszcie szpakowaty mężczyzna, wyraźnie zdenerwowany. Próbował wyrwać się z mojego uścisku, lecz ja nie dawałam za wygraną. 
- Nie! To znaczy… nie, to nie jest prawda – odparł ojciec.
- Kłamiesz! – wrzeszczałam.
- Czy ten pan cię krzywdzi? – Zwrócił się do mnie nieznajomy. 
- Tak! – Odpowiedziałam, zupełnie nie rozumiejąc swojego zachowania.
- Przestań, Gracie. Proszę – Joey załamał ręce.
- To ty przestań! – Odparłam jak rozpieszczona nastolatka. 
Rozpłakałam się na całego. Wyłam głośno, klęcząc przy tym. Już wtedy podświadomie błagałam o przebaczenie. Biłam się z własnymi przekonaniami. Przegrałam. Coś w środku robiło wszystko, by zniszczyć mi życie, a ja nie potrafiłam się temu przeciwstawić. Cała akcja omal nie skończyła się wezwaniem policji. Joey na szczęście zdążył wszystko wyjaśnić.  Wtedy po raz pierwszy słyszałam jego płacz. Później nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem.  Ogarnęło mnie ogromne uczucie wstydu. Chciałam za wszelką cenę  wyprzeć myśli obarczające mnie winą.  Udawać, że nigdy nie zachowałam się w ten sposób. Udało mi się. Aż do tej chwili. Lecz tak naprawdę to błędy, o których chcielibyśmy zapomnieć, czynią z nas potworów.
Zawsze byliśmy przeciwko sobie. Jeśli jedno z nas starało się zyskać uwagę drugiego,  rozczarowywało się. Nie umieliśmy żyć w zgodzie. Zaskakujące, jak bardzo pozory potrafiły mylić. Graliśmy  w jednej drużynie, a zachowywaliśmy się jak skończeni zdrajcy. Raniliśmy siebie na wszelkie możliwe sposoby, tak rozładowywaliśmy nerwy. A jednak relacje między nami wciąż były nazywane miłością. Dlaczego? Bo nawet po najgorszej burzy wracaliśmy do domu, rozumiejąc, jak bardzo potrzebujemy siebie nawzajem. 
Zaczęłam tracić nad sobą kontrolę. Moje wewnętrzne uczucia kontrastowały z otoczeniem, dlatego zapragnęłam upodobnić do siebie te dwa światy. Powstał chaos. Ze złością zaczęłam przewracać krzesła, otwierać szuflady. W pewnym momencie upadłam na podłogę, tuż przed jedną z większych szaf. Dyszałam głośno, gdy zdałam sobie sprawę, że pod meblem leży zakurzony notatnik.  Wyciągnęłam dłoń w jego kierunku, po czym wzięłam go do rąk. Otarłam łzy z policzków. Nie chciałam poplamić nimi żadnej strony.  Oparłam się o ścianę. Otworzyłam zeszyt. Ujrzałam napis: „Pamiętnik Belli”. Moje serce zabiło odrobinę mocniej. Czyżby mama była bliżej, niż mi się wydawało? Tak bardzo bałam się odwrócić kartkę. Wtedy cała prawda o jej życiu wyszłaby na jaw. Wszystkie tajemnice i myśli, które do tej pory pozostały nieodkryte. Zdawałam sobie sprawę, że jeśli wykonam kolejny krok, nie będzie odwrotu. Nie wyczyszczę swojej pamięci. Musiałam podjąć szybką i zdecydowaną decyzję. Wiedziałam, że ona odmieni moje życie.  Pragnęłam tego. Od jakiegoś czasu nie potrafiłam żyć w zgodzie ze sobą i resztą otoczenia. Wzięłam głęboki wdech, jakby przed skokiem na bungee. Później pozwoliłam ponieść się powietrzu. 
 To były jej słowa. Słowa najprawdziwszej istoty. Drżącymi rękoma otwierałam kolejne strony, poddając się lekturze. Mama jeszcze nigdy nie była dla mnie tak realna, jak w tamtym momencie. Miałam wrażenie, że stoi tuż obok. Ona czuła, cierpiała. Ja nie byłam dla niej pierwszym lepszym dzieckiem. Kochała mnie. Oddała za mnie życie. Nie potrzebowałam żadnych innych dowodów. Mimo, że Bella nie była już w stanie wytknąć mi wszystkich błędów, zaczęłam żałować swojej poprzedniej postawy. Oceniałam ją, nie znając żadnych faktów. Pragnęłam jednak mieć jakiekolwiek zdanie o istocie, która sprawiła, że zaistniałam. Przecież ona nie była mi obojętna. Nie mogłam tak po prostu o niej zapomnieć. Byłabym wtedy książką bez początku. Nic nieznaczącą książką. 
Gdy czytałam jeden z listopadowych wpisów, coś szczególnie przykuło moją uwagę. Henry Stown. Nauczyciel historii w mojej szkole. Przecież ten mężczyzna w moich oczach był bardzo wartościowym, mądrym i ciepłym człowiekiem. Przetarłam oczy ręką, jak gdyby wierząc, że to, co przed chwilą ujrzałam, było zwykłą fikcją. Jednak kiedy wszystkie barwy wróciły do normy, uświadomiłam sobie, że nie mogę zmienić rzeczywistości, nawet jeśli starałabym się z całych sił.
Nie mogłam uwierzyć, że Stown to mój ojciec, potwór krzywdzący mamę. Jednak ona nie kłamała. Kolejny raz zadano mi bolesny cios. Miałam ochotę znienawidzić siebie, gdyż tak łatwo uwierzyłam w brednie, które  opowiadali mi niektórzy uczniowie. Dlaczego rzeczywistość była tak bardzo skomplikowana? Dlaczego ludzie wciąż oszukiwali? Dlaczego to on dostał drugą szansę, a mama została skazana na pewną śmierć? Dlaczego dowiedziałam się o wszystkim dopiero teraz? Nie potrafiłam dostrzec w tym cienia sprawiedliwości. Przecież on chciał mnie zabić, a ja, zupełnie nieświadoma, traktowałam go jak dobrego wujka. Wstrząsnął mną dreszcz na samą myśl o tych chwilach. Teraz miał prawdziwą rodzinę. Taką, o jakiej marzył. Żonę, Kristen i dwójkę dzieci: Bena i Nathalie, a nie niechciane dziecko, zwykłą wpadkę. Miałam ochotę o nim zapomnieć. Jeśli ja nic dla niego nie znaczyłam,  on również był mi obojętny. Zrozumiałam, że wszystkie lata, podczas których starałam się stworzyć jego obraz, były stracone. Przecież prawdziwe szczęście miałam tuż obok. 
W jednym momencie znów zapragnęłam być czyjąś córką. Tęsknota przepełniła mnie od stóp do głów. Ufałam, że jeszcze nie jest za późno, by wszystko naprawić. Czekałam na człowieka, który pokochałby mnie z moimi wadami. Pragnęłam bezinteresownej miłości. Tylko Joey był w stanie mi ją dać. A jeśli już się poddał? Stracił nadzieję na to, że kiedykolwiek go pokocham? Wtedy musiałabym nauczyć się samotności, zamknąć się na innych, by już nigdy więcej nie odczuwać tego bólu. 
Dlaczego byłam aż tak głupia? Zdałam sobie sprawę, że geny to nie wyznacznik prawdziwego ojcostwa czy macierzyństwa. Błagałam w myślach o drugą szansę. Gdzie teraz był Joey? Czy o mnie myślał? Czy pragnął do mnie zadzwonić, lecz powstrzymywał się przez moje prośby? Nerwy nie dawały mi spokoju. Byłam jak człowiek na pustyni, zmęczony, poszukujący studni, która znajduje się kilkanaście kilometrów dalej. Sama świadomość, że być może nigdy tam nie dotrze wykańczała go jeszcze bardziej. Mimo wszystko byłam bardzo wdzięczna mamie, że zechciała napisać ten pamiętnik. Uratowała mnie od wszystkich kłamstw, w które wierzyłam. Miałam piękne życie, takie, o jakim niektórzy mogą tylko pomarzyć, lecz wciąż życzyłam sobie czegoś nierealnego. 
Położyłam się na łóżku, przytulając zakurzony notatnik. 
- Dobranoc mamo. Ja też cię kocham – oznajmiłam, zamykając oczy. Czułam się bezpiecznie. Jakby ktoś mnie pilnował, nie chciał, bym upadła. Niósł na rękach, gdy  nogi były zbyt słabe. Sama nie potrafiłam uwierzyć w moją nagłą zmianę, lecz nabrałam sił. Ktoś walczył dla mnie. Ja byłam w stanie walczyć dla innych.  

***
Nareszcie nowa notka :) W ostatnim czasie trudno było mi wszystko ogarnąć: tu urodziny, tu próbne egzaminy...
Poza tym nie mam pojęcia, co powinnam zrobić, by akapity na blogspocie były większe.
Rozdział jest jakiś taki inny. Muszę przyznać, że jestem z niego średnio zadowolone.

środa, 24 października 2012

VIII Rozdział


"Ja jes­tem z tych, co nak­ry­wają głowy kołdrą; z tych, którym strach uniemożli­wia oddychanie. "
Katarzyna Nosowska

***


***

Kochana Gracie!
                Jesteś, a mimo wszystko nie mogę Cię zobaczyć. Jesteś niewidoczna. Mała. Drobna jak okruch chleba, dająca życie. Kochana. Moja. Miliony moich myśli zawdzięczam właśnie Tobie. Na mojej twarzy pojawia się delikatny uśmiech. Twoja mała dusza, Twoja obecność tak wiele zmieniły w moim życiu. Jesteś najlepszą niespodzianką. Jeśli to czytasz, zapewne nie ma mnie już na tym świecie. Pamiętaj, że nawet w najkrótszym słowie zawartym w tej wiadomości nie kłamałam. Kocham Cię i będę kochać bez względu na Twoje wybory i decyzje. Miłość potrafi przełamać wszelkie bariery. Przecież jesteś moją jedyną córeczką.
                Ja umieram. Nie mam zamiaru tego ukrywać. Jeśli mam być z Tobą bezgranicznie szczera, nie jest mi z tym łatwo. Pisząc te słowa czuję ogromny ból. Lekarze powiedzieli jasno, że zapewne nie będzie mi dane móc trzymać Cię w swoich ramionach. Najprawdopodobniej dożyję porodu, lecz będzie on zbyt wielkim obciążeniem dla mojego organizmu. Ta świadomość wypala mnie od środka. Ty jednak jesteś spełnieniem moich marzeń. Muszę przestać prosić o więcej. Istniejesz. Mam na to niezbite dowody.
                Choruję na białaczkę. Zapewne dziwisz się, dlaczego nie zauważyłam tego wcześniej. Bagatelizowałam wszelkie objawy. Wydawało mi się, że to przez narkotyki. W dodatku badania próbki krwi, którą pobrano mi podczas ostatniego pobytu w szpitalu, były w miarę dobre. Teraz cała prawda wyszła na jaw. Mogłam wybrać pomiędzy moim życiem, a Twoim. Mimo nalegań doktorów, bez wahania  wybrałam drugą opcję. Dość szkód już zdążyłam Ci wyrządzić. Zaledwie dwa tygodnie temu byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Dziś trudno jest mi się chociaż uśmiechnąć. A jednak robię to dla Ciebie. Nie rozumiem, dlaczego zachorowałam właśnie teraz. Przecież robiłam wszystko, by wyjść na prostą, starałam się z całych sił. To niesprawiedliwość, a może kolejna kara? Muszę nauczyć się żyć ze świadomością, że jutro może nigdy nie nadejść. Zaczynam zdawać sobie sprawę, jak bardzo ulotne jest życie. Nie będę mogła patrzeć na Ciebie, gdy będziesz stawiała pierwsze kroki. Nie usłyszę żadnych słów z Twoich ust. Nie będzie mnie przy Tobie, gdy pójdziesz do szkoły jako dumna pierwszoklasista, dostaniesz się na studia, czy wyjdziesz za mąż. Nam, ludziom, wydaje się, że jesteśmy wiecznie młodzi. Możemy się bawić bez żadnych, nawet najdrobniejszych konsekwencji, całkowicie wyłączając zdrowy rozsądek. Moje błędy uniemożliwiły mi poszukiwanie szczęścia. Krótkich momentów, które na zawsze zostają wyryte w pamięci. Ten niewielki pamiętnik jest ich jedynym zbiorem. Żałuję, że wcześniej nie zawracałam sobie nimi głowy. Żałuję, że nie jestem w stanie zagwarantować Ci szczęśliwego dzieciństwa. Wiem, jak to jest wychowywać się bez matki. Co prawda  moja wciąż żyje, lecz ostatni raz widziałam ją na swoich siódmych urodzinach. Zapewne będziesz miała do mnie żal i pretensje o to, że Cię zostawiłam. Gdybym tylko była odrobinę bardziej ostrożna, z pewnością lekarze znaleźliby jakiś sposób, by mnie uratować. Jednak proszę Cię o jedno: postaraj się mnie zrozumieć. Nie jest mi łatwo. Od kilku dni nie wychodzę ze szpitala. Przeżywam swój własny koniec świata.
                Obiecuję Ci, że będę spoglądać na Ciebie z nieba, kątem oka. Ufam, że to miejsce piękniejsze od ziemi, pozbawione trudów i zmartwień. Jest bezgraniczną ulgą. Ilekroć spojrzysz w górę, ja tam będę. Będę przy Tobie. Na odległość, a jednak bardzo blisko. Mimo to boję się śmierci. Boję się, że odejdę we śnie. Czas biegnie nieubłaganie, dlatego nie chcę zamykać oczu. Nie chcę tracić kontroli nad własnym ciałem. Nie zdążę się pożegnać. Powiedzieć : „Kocham”, przeprosić, przebaczyć. Nie wiem nawet, czy będę w stanie przekazać Jeoyowi ten pamiętnik. Być może pozostanę cicha, tajemnicza. Nie wyjawię nikomu tego, co kryje się w moim sercu. Po raz kolejny zabraknie mi odwagi.
                Nigdy nie zapomnij, że Joey jest Twoim ojcem. Być może nie macie wspólnych genów, lecz one nie mają żadnego znaczenia.
                Zakończę tak, jak kończy się najzwyklejszy list, notatka zawieszona na lodówce, prosta, a dająca wiele szczęścia. Kocham Cię. Przepraszam.
Twoja mama,
Bella.
06.02.1994r.
Przez cały wieczór leżałam na podłodze, uparcie przyglądając się sufitowi. Nie widziałam w nim nic interesującego - jedynie wyblakły kolor, jednak bałam się odwróci wzrok. Bałam się, że zobaczę coś, co mnie przerazi. Bałam się życia. Nawet nie zdążyłam się zorientować, gdy wszystko, co miałam, po prostu zaczęło znikać jak topniejący śnieg. Krok po kroku, a jednocześnie bardzo szybko i niepostrzeżenie. Dopiero, gdy zostałam z niczym, dostrzegłam, jak wiele posiadałam.
Eva siedziała obok, oparta o łóżko. Żadna z nas nie wypowiedziała ani słowa w ciągu ostatnich kilku godzin. Czasem nawet najbardziej wyszukana ludzka mowa nie jest w stanie wyrazić uczuć. Są zbyt silne, by je zrozumieć. Jedynie wiemy o ich istnieniu . Jesteśmy bezradni wobec pozornie tak słabej siły.
                Słychać było tylko ciche oddechy, niepozorny szelest, który wtedy zdawał się być okropnym hałasem. Nie zamierzałam już dłużej zagłuszać własnych myśli. W zasadzie nie miałam ich wcale. Była tylko wielka, rozdzierająca pustka.
                - A jak było z Tobą? – zapytała wreszcie brunetka, a ja odwróciłam głowę w jej stronę.
                - O co Ci chodzi? – powiedziałam, choć tak naprawdę szczerze znałam cel jej wypowiedzi.
                - Jak się w to wplątałaś – wytłumaczyła, tym samym spełniając moją prośbę.
                - Mama tu mieszkała. Chciałam zrozumieć, dlaczego doprowadziła się do takiego stanu. Ćpała, nawet kiedy była w ciąży – westchnęłam ciężko. – Teraz już wiem, dlaczego – odparłam. – Wystarczy jeden, krótki moment nieuwagi, by wpaść po uszy. Gdybym mogła wybrać jeszcze raz, wolałabym żyć nieświadoma tego, co działo się przed moim urodzeniem – skończyłam. Wolałabym żyć w bajce jak księżniczka zamknięta w swoim zamku, chroniąca się przed całym złem tego świata.               
-Uwierz mi. Gdybyś dostała drugą szansę, postąpiłabyś dokładnie tak samo – zaprzeczyła moim słowom.
- Niby skąd możesz to wiedzieć? – zapytałam z oburzeniem. – Nie znasz mnie, nie znasz moich myśli – powiedziałam głośno.
- To przez ciekawość –odparła cicho, nawet nie starając się mnie przekrzyczeć. – Pierwszy stopień do piekła. – Przełknęła ślinę. - Tutaj jest jak w piekle – podkreśliła. – Stąd nie ma ucieczki, przynajmniej dla mnie. Ty jesteś jeszcze młoda, jeden miesiąc nie zadecyduje o tym, kim naprawdę jesteś.  Ja się tu wychowałam. Nie znam innego życia. – Jej głos stopniowo stawał się coraz głośniejszy. Mówiła wciąż szybciej, i szybciej. Oddychała głęboko. Miałam wrażenie, że za chwilę się udusi. -  Czasem czuję, że jestem przywiązana do tego miejsca jakąś niewidzialną nicią. Wystarczy, że oddalę się choćby na kilometr, a mam wrażenie, że postąpiłam źle - mówiła, akcentując każde słowo, jakby wygłaszała swój testament, chcąc ostrzec mnie przed tym miejscem. - Nie wiem, czym jest moralność.  Nie wiem już, czym jest dobro, a czym zło! -  krzyknęła, a ja momentalnie podniosłam się z ziemi, spoglądając na nią z przerażeniem. Nie potrafiła płakać, choć czułam, że łzy są jej jedynym pragnieniem. Drżała na całym ciele. Nie miałam zamiaru jej pocieszać. Moim współczuciem jeszcze pogorszyłabym sprawę. Pozostało mi tylko czekać, aż się uspokoi.  Wiedziałam, że ma rację. Chciałam uciec. Zbierałam się na odwagę. Błagałam w myślach, by przypadkiem nie było już za późno.
Wyraz twarzy Evy stopniowo stawał się mniej wyraźny.  Z czasem wyglądała tak, jakby była martwa. Nie odzwierciedlała żadnych uczuć. Jedynie wpatrywała się tępo w jakiś punkt na ścianie. Zaczęła szeptać pod nosem jakieś nie zrozumiałe słowa. Udawała, że mnie nie widzi. Miałam ochotę wybudzić ją z transu, lecz stwierdziłam, że każdy musi mieć chwilę na przemyślenie pewnych spraw.
Po kilku minutach dziewczyna gwałtownie wstała.
- Źle się czuję – mruknęła, jednocześnie tłumacząc przyczyny swojego niecodziennego zachowania. Pobiegła w stronę łazienki, gdzie zamknęła się na klucz.
Poszłam za nią.
- Eva? – zawołałam, chcąc upewnić się, że wszystko w porządku.
Nie usłyszałam odpowiedzi.  Jedynie ciche postukiwania, głośny oddech.
- Otwórz, proszę – powiedziałam zdecydowanym głosem.
Cisza, która pogłębiła mój strach. To, co jest niewidoczne dla oczu, przeraża nas najbardziej.
Uderzyłam pięścią w drzwi, co nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Zaczynałam snuć różnorakie czarne scenariusze i domysły. Moja wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach, podczas gdy miałam ochotę ją wyłączyć. Wolałam jednak nie błagać o spełnienie tej prośby. W ciągu ostatnich miesięcy nauczyłam się jednego: to, czego pragnę, niekoniecznie przynosi mi korzyść.
Nagle usłyszałam głośny huk, jakby uderzenie o jakiś twardy przedmiot. Westchnęłam nerwowo. Bałam się, że moje błędy mogły zapoczątkować to, co stało się w środku pomieszczenia.  Szczerze mówiąc,  wolałam nie wchodzić do łazienki. Byłam zbyt tchórzliwa. Wolałam udawać, że nic się nie stało.  Nie potrafiłam jednak dłużej oszukiwać własnych myśli.
- Jeśli nie odezwiesz się w tej chwili, wezwę karetkę – niemal jej groziłam. Próbowałam za wszelką cenę zmusić ją do wypowiedzenia choć jednego słowa. Na marne. Strach paraliżował mnie coraz bardziej. Nie miałam pojęcia, jak powinnam zachować się w tej sytuacji. Wybiegłam na zewnątrz, zatrzymując się przed oknem prowadzącym do łazienki. Chwyciłam do ręki kawałek rury leżący pod moimi nogami, po czym uderzyłam nim w szybę, która roztrysnęła się na miliony drobnych szkiełek. Robiłam to z zamkniętymi oczyma. Po chwili jednak musiałam wybierać:  życie przepełnione cierpieniem czy pewna śmierć? Zdecydowałam się na pierwszą opcję. Wszystko, nawet największy ból  był warty przeżycia.
Spokojnie, powoli otworzyłam moje powieki. Doznałam szoku. To trochę tak, jakbym przez kilkanaście lat nie widziała twarzy Evy. Gdy znów mogłabym to zrobić, cios byłby nieunikniony. Zmianę, jaka zaszłaby w jej wyglądzie, przyjęłabym z niedowierzaniem. Nie uznałabym jej. Mimo że minęło zaledwie kilka minut, poczułam się podobnie. Dziewczyna leżała odwrócona twarzą do mnie. Obok jej głowy zauważyłam krew. Byłam przerażona, lecz wiedziałam, że jeśli nie pomogę jej teraz, będę żałowała tego do końca życia. Musiałam wziąć się w garść.
Weszłam do pomieszczenia przez wybite okno. W jednej chwili ogarnęła mnie bezradność. Zapomniałam o wszystkich zasadach udzielania pierwszej pomocy. Miałam wrażenie, że zostałam zupełnie sama, mimo tego, że zaledwie kilka metrów dalej znajdowało się inne mieszkanie, inni ludzie, żyjący swoim życiem, a jednocześnie tak bardzo podobni do mnie. Błagałam w myślach o choć jedno słowo wypowiedziane przez ludzką istotę, bym mogła uwierzyć, że nie zostałam pozostawiona sama sobie. Uklęknęłam. Bałam się jej dotknąć. Przecież zamiast człowieka mogłabym zastać tylko zimne ciało. Zaczęłam jednak  nerwowo potrząsać jej ramionami.
- Obudź się! – wrzeszczałam do kogoś, kto w tamtej chwili przestał istnieć.  Jedynym, co mi pozostało, był telefon spokojnie spoczywający w mojej kieszeni. Wyjęłam go, wybierając numer pogotowia ratunkowego.   Zdrętwiałymi palcami myliłam się kilkanaście razy, zanim ostatecznie zdążyłam nacisnąć przycisk zielonej słuchawki. Po krótkim oczekiwaniu usłyszałam czyjś głos. Uczucie bezradności na moment zniknęło.
Podałam ratownikowi wszystkie potrzebne dane. Adres, opis sytuacji, dane osobowe. Przyciskałam komórkę do ucha jakby to ona była moją jedyną deską ratunku. Bałam się, że wypuszczę ją z rąk. A wtedy ponownie wróciłaby samotność.
Obiecali, że przyjadą jak najszybciej. Nie miałam pojęcia, co zrobić z resztą tego czasu. Być może powinnam była sprawdzić, czy dziewczyna oddycha. Wciąż była nieprzytomna.  Uderzyła głową o ubikację. Podobne urazy z pewnością należały do poważnych  i wymagały natychmiastowej interwencji.
- Otwórz oczy! – Wypowiedzenie tych słów było jednak jedyną czynnością, którą potrafiłam wtedy wykonać.  – Zaraz ktoś ci pomoże – szeptałam nieprzerwanie. – Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Ułożysz sobie życie, obiecuję ci to. Wyjdziesz z tego cało. Nie będziesz musiała się już dłużej męczyć. Będziesz wolna.
Miałam wrażenie, że znalazłam się na bezludnej wyspie i tylko ciągłe używanie mojego głosu sprawiało, że jeszcze nie zwariowałam.  Dzięki temu wiedziałam, że żyję.  Żałowałam, że czasem życzyłam sobie, by odciąć się od świata zewnętrznego. Nie wiedziałam, co mówię. Można przecież przeżyć ciągłe kłótnie, niezrozumienie, brak akceptacji. Znacznie gorzej jest z samotnością.
Usłyszałam głośne wycie karetki pogotowia.    
- Jeszcze tylko kilka sekund. Wytrzymasz – powiedziałam cicho, po czym pobiegłam w stronę drzwi, by wpuścić do środka ratowników medycznych.  Poczułam się bezpiecznie. Dwaj wysocy i silni mężczyźni powitali mnie współczującym spojrzeniem. Ja zaprowadziłam ich do łazienki. Wzięli na nosze bezbronne ciało Evy i zanieśli je do wnętrza pojazdu. Odprowadziłam ich wzrokiem, nie opuszczając mieszkania. Odjechali prawie z piskiem opon. Cieszyłam się – dziewczyna dostała drugą szansę, po tak traumatycznym wstrząsie mogła zacząć od nowa. Dzięki cierpieniu odżywamy na nowo.  Z drugiej strony przepełniał mnie strach przed świadomością, że Eva może już nigdy nie wrócić.
-Pomóżcie mi! – krzyknęłam, głaszcząc zimną podłogę, z nadzieją na to, że ktoś mnie usłyszy.
Jeszcze przez jakiś czas słyszałam ogłuszający sygnał, później była już tylko cisza. Odwróciłam się w stronę wnętrza opustoszałego pokoju. Wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle. Ten dom bez niej i bez Harleya był niczym. Wokół tyle wspomnień... co prawda większości z nich nie nazwałabym przyjemnymi, lecz to właśnie tutaj poznałam smak prawdziwej przyjaźni i gorzkie konsekwencje z nim związane. To tutaj po raz pierwszy upiłam się do nieprzytomności. To tutaj wzięłam pierwszą dawkę narkotyków. To tutaj zaczęłam tego wszystkiego żałować. To tutaj zrozumiałam, kim naprawdę jestem. Wiedziałam, że osobą potrafiącą skrzywdzić mnie najmocniej byłam ja sama.  Przepełniona żalem i pustką, osunęłam się na ziemię, płacząc jak małe, bezbronne dziecko. Widziałam świat rozpadający się na moich oczach i nie byłam w stanie pojąć, że w dużym stopniu przyczyniłam się do jego upadku.  Konałam razem z nim, by po przebudzeniu zacząć żyć od nowa.





***
Szczerze, to był rozdział, który pisało mi się najtrudniej (szczególnie jego drugą część). Już sama nie wiem, dlaczego. Może to przez szkołę i dużą ilość obowiązków... kto wie. W każdym razie mam nadzieję, że z następny będę pisać trochę krócej niż miesiąc. 
Co do Harleya i Evy, myślałam nad tym dość długo. Początkowo chciałam po prostu zostawić tę kwestię w takim stanie, w jakim jest obecnie, lecz zdecydowałam, że jednak rozwinę ten wątek :) 


wtorek, 2 października 2012

VII Rozdział


"Są ludzie, którzy wolą raczej nic nie uk­ry­wać niż mu­sieć kłamać; ludzie którzy wolą raczej kłamać, niż nie mieć nic do uk­ry­cia. I ludzie, którzy lu­bią i kłam­stwo i tajemnice."
Albert Camus

***

***
Drogi Pamiętniku!
                Czuję, że spadam. Jest wysoko, nawet bardzo. Powietrze napiera na mnie z każdej strony, mimo to nie potrafię się zatrzymać. Nie mogę latać. W pewnym momencie zauważam twarde podłoże, najprawdopodobniej beton. Perspektywa śmierci jest przerażająca. Zamykam oczy. Boję się bólu. Proszę, by ten koszmar skończył się jak najszybciej. Mam wrażenie, że zbliżam się do ziemi. Nie panuję nad swoim ciałem. To koniec, mój koniec.
                Czyjeś ręce mnie łapią. Są jak spełnienie marzeń. To jedyny skuteczny ratunek. Dyszę zdenerwowana, nie mogąc zrozumieć tego, co stało się dosłownie przed chwilą. Obiecuję jednak, że już nigdy nie będę próbowała skoczyć. Budzę się ze snu zlana zimnym potem. O dziwo nie uważam go za koszmar.
                Dosłownie kilka dni temu byłam na badaniu USG. W poczekalni siedziałam jak na szpilkach. Przecież coś mogło pójść nie tak. Nie darowałabym sobie, gdyby przyczyną wszelkich komplikacji były narkotki. Wiedziałam dobrze, że zniszczyłam swoje życie, jednak zabranie go innym było ostrą przesadą. Tak więc czekałam. Czekałam na najprawdziwszy cud. Obok mnie siedział Joey, poniekąd odgrywając rolę ojca. Powtarzał, że wszystko będzie dobrze, a ja mimo to  nie potrafiłam mu wierzyć. Widziałam strach w jego oczach.
                W korytarzu znajdowało się także kilka innych kobiet również czekających na narodzenie dziecka. Każda z nich miała podobny wyraz twarzy. Były szczęśliwe, lecz nie wiedziały, czy będą w stanie przekazać swoją radość drugiemu człowiekowi, który miał wkrótce przyjść na świat.
                Po jakimś czasie zawołała nas lekarka. Jeszcze mocniej ścisnęłam dłoń mężczyzny. Bałam się, że w przeciwnym wypadku brunet ucieknie, a ja znów będę jedynym żołnierzem stworzonym do walki z własnymi słabościami, którą z pewnością przegram. 
Gdy weszliśmy do środka, przywitała nas miła kobieta w średnim wieku. Oboje usiedliśmy na plastikowych krzesłach. Lekarka w międzyczasie zdążyła przejrzeć moją kartotekę. Spojrzała na mnie swoimi niebieskimi oczyma. Miałam wrażenie, że obawia się tej rozmowy.  Zaczęła mnie wypytywać o mój stan zdrowia, ostatnią wizytę w szpitalu. Jej słowa zasypały mnie niczym sterta gruzu. Kobieta rozgrzebywała rany, które chciałam zakopać pod ziemię. Tak naprawdę, mimo wszelkich starań, mogłam jedynie oszukiwać samą siebie. Te błędy istniały, wbrew moim chorym wyobrażeniom o idealnym świecie.
Starałam się kłamać, na próżno. Tak trudno było mi przyznać się do winy. Mogłam mówić, że tylko od czasu do czasu zdarza mi się wciągać kokainę, jednak bolesna prawda zdążyła już ujrzeć światło dzienne. Gdybym była w stanie się powstrzymać, z pewnością nie narażałabym życia własnego dziecka dla  przyjemności.
                Kiedy przyszła pora na badanie, byłam jeszcze bardziej zdenerwowana.            Niewiedza na temat niektórych rzeczy jest z pewnością łatwiejsza od poznania prawdy, jednak ja musiałam mieć oczy szeroko otwarte.
                Położyłam się na kozetce, po czym lekarka posmarowała mój brzuch jakąś mazią i zaczęła gładzić po nim  specjalną głowicą. Po chwili na monitorze  pojawił się obraz. Spojrzałam na twarz kobiety. Zaczęła się uśmiechać. Powiedziała, że to zdrowa i prawidłowo rozwijająca się dziewczynka. Czułam, że jej słowa są spełnieniem moich najskrytszych marzeń. Spojrzałam na czarno-biały obraz malujący się na ekranie i wprost nie potrafiłam uwierzyć w to, co zobaczyłam. Miała rączki, nóżki, serduszko bijące równo jak wskazówki zegara. Moja córeczka z krwi i kości. Zaczęłam płakać ze szczęścia, śmiejąc się na zmianę. Ten przełomowy moment sprawił, że uwierzyłam w cuda -niegdyś tak odległe wydarzenia, teraz – rzeczywistość.  Nie musiałam już używać wyobraźni. Stała się ona tylko zbędnym dodatkiem do mojej egzystencji. Dawniej była jej  przeważającą częścią. Wiedziałam, że żyję naprawdę. Popatrzyłam na Joeya, równie zachwyconego widokiem Gracie. Wyznałam, że go kocham, że kocham ich oboje i po raz pierwszy w życiu nie kłamałam.
Bella,
20.01.1994r.
                Ona wiedziała, że jej życie już nigdy nie będzie takie samo. Każdy szczegół postrzegany w pewien określony sposób zmieni się nie do poznania. Oczy, jak krzywe zwierciadła, zniekształcą rzeczywistość – zbiór obrazów niezrozumianych nawet przez najbardziej genialne umysły. Przecież nie można być w pełni obiektywnym.  Wydarzenia wplecione w naszą egzystencję kształtują się na punkt widzenia człowieka. Formują nasze zwierciadła, które stają się nieodłącznym elementem życia jak tlen czy serce. Gdy pękają, powstają na nowo, lecz zawsze w innej postaci.
                Wróciłyśmy do domu. Eva rozglądała się dookoła, gładziła ręką różne przedmioty, jakby wiedziała, że pozostał na nich odcisk jego dłoni. Tłamsiła w sobie emocje, trzymając je na wodzy jak psa.  Po chwili położyła się na łóżku, odwracając głowę w kierunku ściany. Trzęsła się z nerwów, płacząc najciszej jak tylko mogła, udając, że nikt inny jej  nie słyszy.
Zdawało mi się, że nic nie jest w stanie mnie pokonać, sprawić, bym się poddała. Mogłam przenosić góry, podczas gdy wobec czyjegoś smutku stawałam się bezradna.
Po jakimś czasie brunetka przestała szlochać.
- Grace, musimy pójść do miasta, by poprosić ludzi o trochę pieniędzy – oznajmiła.
- Chcesz… żebrać? – to słowo z trudem przeszło mi przez gardło. Mogłam przecież… zadzwonić do taty. Poprosić, by pożyczył mi kilkanaście dolarów. Zabrakło mi odwagi. Byłabym marnotrawną córką. Zbłądziłam, lecz za wszelką cenę starałam się udawać, że wszystko jest w porządku. On mi zaufał. Nie mogłam go zawieźć. Nie mogłam mu pokazać, że wciąż jestem małym, nieporadnym dzieckiem.
Eva kiwnęła głową.
Najwyraźniej nie miałyśmy innego wyjścia. Musiałyśmy zniżyć się do poziomu pijaków, którzy wylądowali na ulicy przez swoją nieodpowiedzialność… choć w gruncie rzeczy byłyśmy takie same.
Zajrzałam do swojej walizki. Wśród różnorakich bluzek i spodni, dogrzebałam się wreszcie do mojego kostiumu. Wkładałam go zawsze, gdy tańczyłam. Nie miałam pojęcia, dlaczego zabrałam ze sobą ten skrawek materiału. Może podświadomie nadal pragnęłam pamiętać o swoim dawnym życiu. Beżowa, obcisła tkanina pozwalała mi jeszcze lepiej czuć się na scenie. Tym razem miałam występować na zwykłym chodniku, bez większego przygotowania i pod żadnym warunkiem nie byłam już gwiazdą programu.
Włożyłam na siebie strój. Przejrzałam się dokładnie w lustrze. Już dawno przestałam być tancerką spełniającą swoje marzenia. Spróbowałam wykonać jeden ze skoków, lecz w  pomieszczeniu o miniaturowych rozmiarach ledwo mogłam ruszyć się z miejsca. Wyszłam więc do salonu, gdzie czekała na mnie Eva. Gdy tylko wyłoniłam się zza drzwi, brunetka wybuchnęła głośnym śmiechem. Przynajmniej choć na chwilę sprawiłam, że zapomniała o Harleyu.
- Ty naprawdę jesteś baletnicą?! Nie mogę sobie tego wyobrazić – powiedziała szczerze.
- Za chwilę zobaczysz to na własne oczy – skwitowałam jej uwagę smutnym uśmiechem.
Wyszłyśmy na zewnątrz. Skierowałyśmy się w stronę najbliższego przystanku autobusowego. Nie musiałyśmy długo czekać. Pojazd szybko  ustawił się tuż przed naszym nosem. Nie miałyśmy pieniędzy na bilety, dlatego modliłyśmy się, by przypadkiem ktoś nas nie skontrolował. Wysiadłyśmy po kilkunastu minutach w centrum Nowego Jorku. Tylko tam ludzie mnożyli się jak mrówki w mrowisku. Westchnęłam głęboko, gdy Eva wskazała palcem najkorzystniejsze miejsce dla mojego występu. Być może mogły  zobaczyć mnie tam setki ludzi, lecz ja nie chciałam takiej sławy. Oni  oglądaliby mnie z czystej ciekawości  lub tylko dlatego że przechodzili obok w drodze na zakupy.  Musiałam poniżyć się przed resztą świata jak najgorszy śmieć. Zasłużyłam na to, dlatego posłusznie ustawiłam się w odpowiednim miejscu. Brunetka wyjęła z torby odtwarzacz płyt, nastawiając go na cały regulator, po czym nacisnęła przycisk. Muzyka buchnęła z głośników jak fajerwerki, ogłuszając przechodniów, którzy z oburzeniem wymalowanym na twarzy odwrócili się w moją stronę. Wiedziałam, że w tamtym momencie powinnam zacząć tańczyć. Ja jednak, w totalnym osłupieniu, wlepiłam w nich swoje przerażone spojrzenie, jakby błagając, by dali mi kilka dolarów, a potem zamknęli oczy. Eva przeklęła pod nosem, prosząc, bym wreszcie ruszyła się z miejsca. Tym samym sposobem wybudziła mnie ze świata myśli.
Odważnie stawiałam kroki, jeden za drugim, jednak przestałam już płynąć, dryfować w powietrzu. Czułam się raczej tak, jakbym znalazła się kilka metrów pod ziemią. Każdy ruch sprawiał mi ogromny ból. Byłam słaba. Musiałam przedzierać się przez niewidzialną warstwę, blokującą  moje kroki. Obok mnie ustawił się gitarzysta, grając jakąś znaną melodię. Zaczynałam gubić rytm. Miałam wrażenie, że ludzie czekali na moje potknięcie.  Chyba nie zdążyli zauważyć, że poległam już bardzo dawno. Błagałam w myślach, by utwór, do którego tańczyłam, dobiegł końca.
Nagle zapragnęłam skoczyć. Ustawiłam się w odpowiedniej pozycji, tak, jak to zwykle robiłam. Uniosłam się nieznacznie. Gdy dotykałam ziemi, moja noga odmówiła mi posłuszeństwa. Upadłam na ziemię. Usłyszałam kpiący śmiech. Byłam dla nich niczym. Kolejną atrakcją. Aktorem za srebrnym ekranem, który nie mógł usłyszeć ich niemiłych uwag. Ja jednak widziałam i słyszałam wszystko, z należytą dokładnością. Wytykali mnie palcami, wrzeszcząc: „Patrz na tę ofiarę!”. Dla nich nie miałam uczuć.  Nawet małe dzieci były na tyle odważne, by wybuchnąć śmiechem. Patrzyłam na to całe widowisko przyprawiające mnie o zawroty głowy.  Błądziłam wzrokiem po twarzach ludzi, szukając bezpiecznej przystani, pomocnej dłoni.  Być może znów miałam ją blisko, tuż przed nosem. Nie mogłam jej dostrzec. Byłam zła, zdenerwowana, co potęgował jeszcze przerażający chichot gapiów. Pragnęłam ich błagać, by przestali. Ranili mnie jak żelazne kolce przyczepione do mojej skóry. Wszystko działo się szybko. Zbyt szybko, bym potrafiła cokolwiek zrozumieć. W mojej głowie roiło się od niedokończonych pytań. Dlaczego? DLACZEGO NIE MACIE SERC?! Nawet nie zdążyłam zauważyć, gdy po mojej twarzy spływały drobne błyszczące krople łez. Rzekomo oczyszczające. Wtedy – hańbiące. Starałam się pamiętać o ciągłych oddychaniu. Mimo to wciąż czułam, że jestem martwa.
                Z moich ust wydobył się ostry, chrapliwy ryk, rozdzierający gardło. Ludzie stanęli jak wryci, patrząc na mnie w milczeniu. Niektórzy nawet rzucili kilka dolarów. I po raz pierwszy poczułam, jak bardzo można nienawidzić litości.  
                - Weźcie to sobie! – krzyknęłam do nich, machając im przed oczyma kapeluszem z banknotami w środku. W tym samym momencie Eva złapała mnie za ramiona.
                - Opanuj się, Gracie – szepnęła brunetka, nie pozwalając mi się poruszyć.  – Jeszcze pogarszasz całą sytuację.
                Jednak ja nie miałam najmniejszego zamiaru jej słuchać.  Emanowałam agresją.
                Naprzeciwko mnie stanął pewien mężczyzna. Nie widziałam go wcześniej. Zareagował jednak zupełnie inaczej niż reszta ludzi. Wciąż śmiał się kpiąco. Patrzył mi w oczy tak, jakbym była skończoną idiotką.
                - Co jest, mała? Boli cię nóżka? – zapytał z wyczuwalną ironią w głosie, czym zdenerwował mnie do granic możliwości. Zacisnęłam dłonie w pięści, próbując się na niego rzucić. Brunet jednak odsunął się momentalnie. Upadłam na ziemię.
                - Oj, przepraszam! – Machnął na mnie ręką,  po czym się oddalił. Ciągle kręcił głową z niedowierzaniem.
                Dyszałam, wściekła. Eva podniosła mnie z ziemi. Przytuliła jak prawdziwa przyjaciółka. Mogłam wypłakać się jej w rękaw.  I w jednym momencie zapragnęłam z powrotem znaleźć się  w miejscu, gdzie oznajmiłam tacie, że wyjeżdżam. Chciałam odzyskać dawne życie.  Zrobiłabym wszystko, by dostać drugą szansę. Na chwilę zamknęłam oczy. Podobno jeśli kłamstwo powtórzy się sto razy, to stanie się ono prawdą. Jestem w domu, jestem w domu, jestem w domu, mówiłam cicho. Gdy wreszcie rozejrzałam się dookoła, zrozumiałam na dobre, że nie żyłam w bajce. Nadal stałam na tym samym chodniku, obok tego samego budynku.
Być może moje marzenie się spełniło. Byłam w domu, tym domu, który sama sobie wybrałam.
- Wszystko w porządku? – zapytała brunetka, spoglądając na mnie. Wyglądałam na otumanioną,  nie do końca świadomą tego, co się ze mną działo.
- W jak najlepszym – odpowiedziałam, godząc się z tym, że czasem to, co pozornie uchodzi za kłamstwo, wcale nim nie jest.
                      Po powrocie do mieszkania zamknęłam się w łazience. Tylko tam mogłam mieć chwilę prywatności. Nerwowo przechadzając się po pomieszczeniu, zerknęłam wreszcie na zaparowane lustro.  Przetarłam delikatnie jego powierzchnię własną ręką.  Ujrzałam swoją twarz. Nastąpiła we mnie diametralna zmiana. Miałam zapadnięte policzki, bladą cerę, rzadkie włosy. Kim się stałam? Wyglądałam jak wrak człowieka, jak duch. Nie poznawałam siebie. Tak naprawdę nie było w tym nic dziwnego.  Ludzie zachowywali się różnie, odpowiednio do sytuacji. Potrafili być zarówno mili, jak i stanowczy. Zmieniali swoje oblicza niczym kameleon. Nie wiedziałam już, czy faktycznie byli kimkolwiek, czy tylko mówiono o nich, że istnieją, żyją. Jednego byłam pewna:  nigdy nie byli sobą, bo nawet nie wiedzieli, kim są.
Opuszkami palców gładziłam moją twarz, wciąż nie wierząc, że przed zwierciadłem stoi ta sama osoba, którą byłam zaledwie miesiąc temu. Chciałam, by ktoś mnie uszczypnął. Zniknął uśmiech, jak i powody do radości. Czy istniała jeszcze szansa, by to zmienić? Z pewnością, jednak musiałam zacząć od teraz.  Byłam zbyt słaba.
                      Prawdziwa wolność. To jej pragnęłam bardziej niż młode kwiaty pragną światła słonecznego. Nie rozumiałam, czym naprawdę jest. Wydawało mi się, że to niezależność, możliwość kierowania własnym życiem jak marionetką. Myliłam się. Dzięki wolności mogłabym skończyć z ciągłymi imprezami, narkotykami i alkoholem  - moimi zniewoleniami. One oplatały mnie niczym ośmiornica, zostawiając rany na rękach i nogach. Chciałam wyrwać się z tego wiru, błędnego koła, znaleźć jakieś wyjście, by nie upaść po raz kolejny. Choć droga była trudna, wierzyłam, że na jej końcu będę mogła odpocząć, zaczerpnąć powietrza, zwanego wolnością.
                      Chwyciłam lustro obiema rękami.  Z całych sił pociągnęłam je najpierw lekko w górę, później do siebie. Nareszcie mogłam nim manipulować. Uśmiechnęłam się tajemniczo, odkładając zwierciadło na podłogę tylko na krótką chwilę. Pobiegłam do pokoju. Wyjęłam z szuflady kolorowy marker.
                      - Co ty robisz? – Usłyszałam głos Evy.
                      Nie odpowiedziałam jednak. Wróciłam do łazienki, kładąc sobie duży kawałek szkła na kolanach.  Zaczęłam powolnymi ruchami zamazywać jego przestrzeń. Nie miałam zamiaru dłużej oglądać siebie.  Nie chciałam wierzyć w ewidentną prawdę.  Ukrywałam coś, co było niemożliwym do ukrycia.  Mogłam przestać oglądać swoją twarz, lecz to nie sprawiłoby, że zniknęłabym na zawsze. Zmuszałam się do bycia nieszczęśliwą.
                      Kolor wypełniał każdą widoczną szczelinę. Począwszy od góry, aż do samego dołu. Dzięki temu mogłam odejść w zapomnienie, rozpłynąć się w powietrzu.
                      Proszę, nigdy więcej.
                      Zacisnęłam dłoń w pięści. Gdy czarna smuga zakryła prawie całą powierzchnię zwierciadła,  ja zdążyłam stoczyć ze sobą zaciętą walkę.  Musiałam pogodzić się z rzeczywistością. Nie mogłam żyć w inny sposób.  Pierwszym i ostatnim rozwiązaniem było poznanie prawdy – jedynej prawdy – nie tej, którą narzucałam sobie przez wszystkie lata swojego życia, lecz tej stałej, niezmiennej.
                      Zniszczyłam swoją pracę. Jednym ruchem ręki starłam plamę zakrywającą moją twarz odbitą w zwierciadle. Koniec kłamstw. Koniec niedomówień. Koniec z ukrywaniem prawdy. Koniec ze stwarzaniem sztucznych problemów. Koniec z udawanym życiem. Po prostu koniec.