sobota, 16 marca 2013

XIV Rozdział


[...] W rzeczy­wis­tości nie ma­my gdzie iść, bo tam, gdzie chcieli­byśmy być, już jes­teśmy. Ja­pończy­cy bar­dzo ład­nie dają te­mu wy­raz w po­wie­dze­niu: „W dniu, w którym za­nie­chasz podróży, dot­rzesz do celu”. 
Anthony de Mello

***


***
01.07.2013r.
Czy powinienem był pozwolić jej wypłynąć na głęboką wodę? Przecież jest taka mała… gdy na nią patrzę, wciąż mam wrażenie, że potrzebuje opieki, jakby dziecięcy pierwiastek będący w jej sercu miał nigdy nie zniknąć. 
Wiedziałem, że ta chwila kiedyś nastąpi, jednak wolałem odwlekać ją w nieskończoność. Nie zdążyłem jeszcze w pełni wykonać swojego ojcowskiego zadania. Niektóre błędy już dawno zakopałem pod dywan, udając, że nie warto zawracać sobie nimi głowy. Tak naprawdę każdy problem był problemem, niezależnie od jego rozmiarów. 
Od dawna wyczekiwałam jej telefonu. Dom bez tej małej istotki był po prostu pusty. Chciałem mówić, lecz rozmawianie z samym sobą powszechnie uchodzi za szaleństwo. Chodziłem smutny. Nie miałem ochoty się uśmiechać, gdyż i tak nikt inny by tego nie zauważył. Bałem się, że Grace odejdzie na zawsze. Nie wyobrażałem sobie zapomnienia o kimś, kto tak wiele wniósł do mojego życia. Nie potrafiłbym jej wymazać, jakby była tylko pewnym epizodem. To dla niej wstawałem każdego dnia i doczekiwałem nocy. 
Jednak gdy odebrałem komórkę i usłyszałem pierwsze wypowiedziane przez nią słowa, momentalnie zdrętwiałem i przez dłuższą chwilę nie potrafiłem otworzyć ust, zupełnie jakbym umarł. Moje obawy okazały się być słuszne. Stałbym się jednak złym ojcem, gdybym zabronił jej wyjazdu do Brooklynu. Gracie miała prawo do poznania swojej historii, a ta część Nowego Jorku wręcz przesiąkała obecnością Belli. Mimo wszystko ufałem, że moja córka będzie na tyle odważna, by nie ulec presji społeczeństwa. Powinienem był ją ostrzec, lecz miałem pewność, że ona nie chciałabym mnie słuchać. Zawiodłem się na niej, choć sam nie byłem bez winy. Nie rozumiałem, że Grace, tak samo jak każde inne dziecko, potrzebowała matczynej troski. Teraz wyrównaliśmy rachunki. 
Z piskiem opon zaparkowałem przy jednej z włoskich restauracji. Byłem tak zdeterminowany, że na miejsce trafiłem bez najmniejszego problemu. Wspomnienia powróciły, lecz nie zaprzątałem sobie nimi głowy. Podszedłem do Grace. Przyglądając się jej, miałem ochotę zrobić wszystko, by tylko mniej cierpiała. Ogrom wyrzutów sumienia i miłości był wypisany na twarzy tej drobnej dziewczyny. Narodziła się we mnie chęć przemiany. Przyrzekłem, że jeśli ona zechce mi wybaczyć, postaram się spełnić jej najskrytsze marzenia. Moja córka przytuliła się do mnie, po raz pierwszy od… zawsze. Zamiast strachu przed przeszłością i zdenerwowania poczułem ciepło. Zostałem oczyszczony z wszelkich ran, dawniej rządzących mną jak marionetką. Zacząłem mieć wpływ na własne decyzje i zachowania. 
Przyglądam się temu, jak śpi, zupełnie jak kilkanaście lat temu. Znów jest w domu. Tam, gdzie powinna być. Sprawy zaszły bardzo daleko, ale dopiero po tak silnym wstrząsie oboje zorientowaliśmy się, że długo nie pociągniemy, żyjąc nienawiścią. Nie rozumieliśmy więzi łączącej nas od zawsze. W końcu nie można kochać kogoś na swój sposób. Miłość jest tylko jedna. Ona wybacza, pomaga powstać i niezależnie od okoliczności, mówi prawdę.
Nauczyłem się, że okazywanie uczuć nie jest wcale niewykonalnym zadaniem. Czasem wystarczy jedno miłe słowo, uścisk czy chociażby uśmiech. Bólu za to nie można zagłuszyć. On będzie trwał w nieskończoność. Jedyne rozwiązanie to przyzwyczajenie się do jego odczuwania.

Siedziałam na  kuchennym stole w mieszkaniu Evy, na nowo kontemplując każdy szczegół tego miejsca. Miałam wrażenie, że ociekało ono śmiertelnym jadem.  Brud na ścianach ułożył się we wzory wyglądające jak ludzkie twarze wykrzywione grymasem cierpienia. Być może to tylko moja wyobraźnia, lecz czułam się tak, jakby ktoś mnie obserwował. Nie byłam bezpieczna. Nie rozumiałam, jakim cudem nie zauważyłam tego wcześniej.
Przypomniałam sobie moment, kiedy poznałam tę farbowaną brunetkę.  Szczęście widoczne na jej twarzy było z pewnością wywołane działaniem narkotyku, znikało po krótkim czasie. Ja natomiast, oślepiona nienawiścią do taty, nie dostrzegłam różnicy pomiędzy fałszem a prawdą.
Eva właśnie wrzuciła do swojej walizki kolejny strój, tym razem zwiewną sukienkę w kwiaty, sięgającą kostek.
- Jedziesz na odwyk, nie na pokaz mody – wtrąciłam się nieuprzejmie. Od kilku godzin obie byłyśmy kłębkiem nerwów. Przerażone faktem, że jeszcze tego dnia staniemy przed wyzwaniem przemiany naszego życia, ciągle przeklinałyśmy pod nosem. Najprawdopodobniej był to też efekt uboczny chwilowego odstawienia używek.
- Odwal się – mruknęła. – To pamiątka po mojej mamie.
- Przepraszam. - Spuściłam głowę. – Myślisz, że to dobry pomysł? – zapytałam, nie mając na myśli sukienki.         Byłam pewna, że same nigdy nie poradziłybyśmy sobie z wieczną pokusą. Nie potrafiłybyśmy pozbierać myśli, normalnie jeść, spać, oddychać. Gdziekolwiek poniosłyby nas nogi, nie przestałybyśmy czekać na kolejną działkę. 
         Eva spojrzała na mnie wymownie. 
         -Jeśli tego nie zrobimy, prędzej czy później wykończymy własne organizmy.
         - Wiem, ale… 
         Ale ludzie będący na odwyku narkotykowym miewają halucynacje, cierpią na bezsenność i ciągle wymiotują. Ponadto muszą przyznać się do faktu, że są uzależnieni. 
Nie chciałam czuć się jak ktoś gorszy. Bałam się bólu. Bałam się hańbiących spojrzeń w oczy. Byłam niewątpliwie zazdrosna o osoby, które miały dość oleju w głowie, by omijać dragi szerokim łukiem. Nie mogłam jednak usprawiedliwiać się w nieskończoność. Zawiniłam. Najwyższa pora, by ponieść konsekwencje. Czy miały one swoje granice?
Najprawdopodobniej nie. Przecież z dnia na dzień każdy popełnia mnóstwo błędów. Nikt nie zdąży za nie zapłacić, nawet gdyby był nieszczęśliwy przez całe życie. 
- Damy radę, Gracie. – Kobieta łagodnieje, uśmiechając się do mnie pocieszająco. Zaledwie dwa miesiące temu obudziła się z dwutygodniowej śpiączki. Wyglądała jak bezbronny motyl, który dopiero co przybrał swoją dorosłą postać. Ledwo potrafi machać skrzydłami, a życie już zmusza go do walki o przetrwanie. Boi się, świat jest dla niego nienaturalnie dużą kopułą. Marzy o tym, by ponownie zamknąć się w swojej poczwarce, gdzie był prawdziwie bezpieczny. Odwraca się do tyłu, lecz widzi, że powrót do przeszłości jest niemożliwy. Traci nad sobą kontrolę, potyka się, dopóki nie zaakceptuje rzeczywistości. Tylko w ten sposób może zacząć nad nią panować.  
Nie wiedziałam, dlaczego Eva zdecydowała się na odwyk. Być może upadek spowodował, że w jej mózgu zaszły pewne znaczące zmiany. Nie miałam jednak zamiaru wgłębiać się w przyczyny jej wyboru. Ważne, że pokazała mi wcześniej niewidoczne wyjście awaryjne i zdążyła namówić do ucieczki, choć początkowo nie chciałam jej słuchać. 
- Jestem gotowa – odrzekła brunetka, zamykając walizkę.
Ja, w odróżnieniu od niej, nie byłam. W chwili, gdy kobieta zbliżyła się do wyjścia, upadłam na ziemię i zaczęłam piszczeć zdławionym głosem jak małe dziecko. Nie potrafiłam odciąć się od świata kłamstwa, lecz jednocześnie bardzo tego chciałam. 
- Może jest jakiś inny sposób? Może nie musimy tam jechać? Proszę, daj mi jeszcze chwilę do namysłu, dzień, dwa. Proszę, tylko nie dzisiaj! 
Eva odwróciła się w moją stronę. Przez chwilę milczała, próbując się uspokoić, po czym podniosła mnie z ziemi, chwytając za bluzkę.  Później zostawiła na moim policzku czerwony odcisk dłoni.
- Teraz albo nigdy. Zginiesz lub przeżyjesz. Sama zdecyduj, nie mam zamiaru do niczego cię zmuszać – szepnęła, a następnie wyszła z mieszkania.
Jeszcze przez dłuższą chwilę ślepo wpatrywałam się w drzwi, a słowa brunetki dudniły mi w uszach. Przemówiła do mnie w bardzo wymowny sposób. Nie myliła się. Byłabym największą idiotką na świecie, gdybym odrzuciła pomocną dłoń. Wbrew wszystkiemu wciąż dążyłam do podjęcia błędnej decyzji. A jednak marzyłam, by ta historia zakończyła się happy end’em.  Chciałam stanąć w prawdzie, pogodzona z otoczeniem. Pragnęłam być kimś wolnym.  Wewnątrz mnie walczyły dwa światy. Jeden sprowadzał mnie na złą drogę, drugi wyciągał na powierzchnię. Oba były silne. To ja wybierałam, który z nich ma wygrać, dlatego szybko pobiegłam za moją przyjaciółką, zamykając drzwi mieszkania na klucz. 
-Ja też jestem gotowa– odrzekłam nieśmiało, wpakowując ogromną torbę do samochodu mojego taty, po czym usiadłam na siedzeniu przeznaczonym dla pasażera. Eva skomentowała moje zachowanie jedynie delikatnym uśmiechem. 
Jechaliśmy w milczeniu. Miałam więc dużo czasu, by przemyśleć kwestię mojego życia na odwyku. Zastanawiałam się, czy łatwo przystosuję się do tamtejszej rutyny, czy będę w stanie wytrzymać presję, aż w końcu czy zdołam wytrwać w swoim postanowieniu. Moją głowę nawiedzały różnorakie refleksje, jak złowieszcze duchy. W końcu Joey zatrzymał pojazd przed ogromnym budynkiem. Jego ściany były żółte, w niektórych miejscach odpadał tynk. Natomiast okna z kratownicą wyglądały na bardzo solidne. Najprawdopodobniej miały zapobiegać wszelkim ucieczkom. 
Brunetka wysiadła pierwsza. Wiedziałam, że się denerwuje, lecz ona za wszelką cenę próbowała to ukryć.
- Do zobaczenia w środku – rzuciła tylko, zostawiając mnie sam na sam z tatą. Usłyszałam trzask zamykanych drzwi. Nastała cisza. Dopiero co zaczęłam dogadywać się z moim rodzicielem, a już przyszedł czas na pożegnanie. Przeczuwałam, że będzie mi brakowało tego człowieka przez najbliższe miesiące. 
- Trzymam kciuki – mruknął Joey, przytulając mnie do siebie. – Wszystko się ułoży, zobaczysz, Gracie – pocieszał mnie, co wychodziło mu naprawdę znakomicie, najprawdopodobniej dlatego, że już nie raz zadławił się prawdziwym smutkiem. Pragnęłam uwierzyć w jego słowa. Wydawały się być tak proste i piękne, że wręcz niemożliwe do zrealizowania. Jednak mamie się udało. Niby dlaczego ja miałabym być gorsza?
- Wiem, tato – szepnęłam, starając się myśleć pozytywnie. – Do zobaczenia! – powiedziałam na pożegnanie, po czym również wysiadłam z auta, wyjęłam swoją torbę z bagażnika i dołączyłam do Evy. 
Budynek w środku wyglądał zdecydowanie lepiej niż na zewnątrz. Wszędzie rozstawione były wygodne, drewniane krzesła. W korytarzu wisiały także tematyczne plakaty. Kolorowa, wykafelkowana podłoga świetnie komponowała się z otoczeniem. Pięknie, jak na więzienie. 
W rogu pomieszczenia znajdował się punkt rejestracji. Po krótkiej chwili obie podeszłyśmy do stolika i przywitałyśmy się z jedną z pracowniczek ośrodka.
- O co panie proszą?– zapytała kobieta, ubrana w biały kostium. Wyglądała na wyraźnie zmęczoną. Na jej nosie spoczywały duże, czarne okulary, a jej jasne włosy spięte były w wysoki kok. Mogła mieć około czterdziestu lat.  
- Chciałybyśmy zgłosić się na odwyk – powiedziałam cicho, jakby starając się ukryć wstyd. Spodziewałam się, że blondynka obrzuci mnie oburzonym spojrzeniem, po czym powie, gdzie powinnyśmy się skierować. Ona jednak popatrzyła na nas z troską i poprosiła o podanie danych osobowych. 
Po podpisaniu kilku dokumentów zaprowadzono nas do osobnych pokoi. Mój miałam dzielić z pewną dziewczyną o imieniu Rose. Dowiedziałam się, że detoks przeżywała już trzeci raz i mimo wszystko wciąż wracała do dragów. Jednak w chwili, gdy otworzyłam drzwi małej izdebki, pomieszczenie było puste. Automatycznie rzuciłam się na ciasne łóżko i wlepiłam wzrok w sufit. Zdałam sobie sprawę, że mogę niejednokrotnie negować istnienie jakiejś materii, lecz nie sprawię, że takowa zniknie. Potrafiłam skutecznie udawać, że nie jestem uzależniona od różnorakich używek, jednak prawda wcale nie zależała od mojego toku myślenia. Przestałam się kryć. Podobno to już wielki sukces.  
Czasem musimy podjąć decyzję, jeśli chcemy przeżyć, uwolnić się z kajdan powstrzymujących nas przed zrobieniem kroku do przodu. Początkowo czujemy się jak obcokrajowcy, mimo, że wciąż jesteśmy na własnym podwórku. To mija. Wszystko mija. Zachowujemy się jak kapryśne dzieci, którym odebrano ulubioną zabawkę, jednak później zaczynamy rozumieć, że tylko to uchroniło nas przed samozagładą.  Trzęsiemy się przez przeraźliwe zimno naszego serca.  Cierpimy w nadziei na lepsze jutro, choć nie jesteśmy go warci. Aż w końcu uświadamiamy sobie, że odrodzić możemy się tylko poprzez ból. Przyzwyczajamy się do świadomości, że każdy odcinek naszego ciała jest zraniony. Przeżywamy tylko wtedy, gdy umieramy dla tych, którzy pragną naszej śmierci. Wyrzekamy się wszystkiego, co dawniej nami kierowało. Na nowo budujemy naszą hierarchię wartości. Potem nadchodzi czas próby. Wracamy do prawdziwego świata pełnego ludzi, szumu myśli, pokus. Słońce jeszcze nigdy nie było tak jasne, a kłamstwo tak kłamliwe. Odwracamy się do tyłu i zdajemy sobie sprawę, że nikt nie trzyma nas za rękę. Nastaje moment paniki. Od niego zależy, czy będziemy zmuszeni na nowo przechodzić przez błędne koło, czy raczej powędrujemy dalej, prosto przed siebie. 
Dziesięć lat później
Lubię, gdy zapada zmrok. Upragniona cisza. Mogę wtedy bez problemu przechadzać się po moim mieszkaniu, dotykać palcami ścian przypominających mi o tym, że jestem we właściwym miejscu, o właściwym czasie. Cztery lata temu wzięłam ślub z Tony’m Craftword’em, cierpliwym szatynem, który na co dzień zajmuje się projektowaniem wnętrz. Rok później urodziłam córeczkę, maleńką Emily będącą moim oczkiem w głowie. Obecnie pracuję w pobliskiej kawiarni. Ja i Eva przeżyłyśmy dwa odwyki. Harley nie miał tyle szczęścia. Powiesił się zaraz po wyjściu z więzienia. Moje relacje z tatą znacznie się poprawiły. Nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. 
Życie to balansowanie na cienkiej linie z zawiązanymi oczami. Jeśli chcesz bez problemu dojść do mety, musisz poruszać się wolno i uważnie. Wiesz, że patrzy na ciebie kilka kilkaset osób. Jedni odchodzą, inni przychodzą, ale nigdy nie jesteś sam. Czasem po prostu ludzie szukają taniej rozrywki. Próbujesz się zbuntować, na złość światu stawiasz złe kroki, aż w końcu upadasz.  Nie możesz się podnieść. Niektórzy pomagają ci powstać, lecz w rzeczywistości wiążą twoje ciało milionem sznurów. Tracisz wolność. Jeżeli chcesz się uwolnić, musisz z powrotem wrócić do poprzedniego tempa. 
Poznałam kłamstwo osobiście. Było piękne, młode, kuszące. Na oślep pobiegłam w jego stronę. Obiecałam sobie, że już nigdy nie dam się wplątać w jego sidła.
Czasem jeszcze budzę się w nocy z krzykiem. Śnię o narkotyku, niemal umierającej Evie, monologu Harley’a  w więzieniu, męczarniach, przez które przeszłam na odwyku. Drę się w niebogłosy, wyrywając z drzemki pozostałych domowników. Jestem zlana potem od stóp do głów. Jednak kiedy przecieram moje zmęczone oczy, widzę, że obok mnie siedzi Tony i przytula do siebie moje przerażone ciało. Pokusa znika. Zdaję sobie sprawę, że jeśli się nie poddam, nie będę musiała przechodzić przez to po raz kolejny. 
Wszystko jest możliwe. 
Opieram się o framugę drzwi. Patrzę na moją małą kruszynkę. Jest tak cicho, że niemal słyszę jej oddech. Emily leży w różowym łóżeczku dla dzieci. Ściany jej pokoju są w kolorze czystego nieba. Takiego, jakie widzi się w najdłuższym dniu lata. Dziewczynka jest ubrana w kremowe śpioszki z zabawnym misiem. Mam wrażenie, że uśmiecha się przez sen. 
Stoję jeszcze przez chwilę w bezruchu. Gdy mam świadomość, że moja córka jest bezpieczna, mogę spać spokojnie. Odwracam się na pięcie i wchodzę do sypialni. Kładę się na łóżku. Daję odpocząć moim zmęczonym oczom. Ja wciąż istnieję. To jak słodka tajemnica. Narodziłam się na nowo, powstałam, ponieważ uwierzyłam, że wszystko ma sens. Nie ma ludzi niepotrzebnych. Jesteśmy elementami jakiejś wielkiej mozaiki, której ogromu jeszcze nie potrafię pojąć. Miłość, radość, smutek, cierpienie. Każde uczucie na swój sposób czyni nas bogatymi.
Jestem szczęśliwa. Wiem, że robię to, co powinnam. Idę po linie, patrząc prosto przed siebie. Nie odwracam się do tyłu. Przeszłość to tylko dodatek do mojej egzystencji, nie ma wpływu na przyszłość i teraźniejszość. Ponadto opaska nie jest na tyle czarna, by odebrać mi wzrok.  Przestałam się bać. Mam kogoś, kto podniesie mnie w razie upadku, jednocześnie nie odbierając mi wolności.  

***
Oto ostatni rozdział tego opowiadania. Mam nadzieję, że tą notką nie zanudziłam was na śmierć, gdyż mam wrażenie, że wszystko, co w niej zawarłam, powtarzało się już w poprzednich częściach. Mimo wszystko, ta historia jest dla mnie bardzo ważna. Chyba dlatego, że ukazuje życie z czterech różnych perspektyw. Evy, Grace, Belli i Joey'a. Jakaś część każdej z tych postaci jest we mnie. Pisząc, wiele się nauczyłam, żyłam razem z bohaterami. 
Dziękuję wam za wiele ciepłych słów. Bez was nie dałabym rady! Szczególnie Aivalar, Soul Dreamer, Gatito, Crazy 14x5 i Vivienne Crenshaw. Byłyście ze mną od początku do końca.
Teraz przyszedł czas na poprawę wszystkich błędów w opowiadaniu. A tymczasem zapraszam was na www.jestem-niezniszczalna.blogspot.com
Historia-eksperyment, gdyż nigdy wcześniej nie pisałam opowiadań science-fiction. 



środa, 20 lutego 2013

XIII Rozdział


''Nikt nie może cofnąć się w cza­sie i na­pisać no­wego początku, ale każdy może zacząć od dzi­siaj i do­pisać no­we zakończenie. ''
Maria Robinson

***
***

Joey Fieldes,
24.12.1997r.
Są święta. Od trzech lat mieszkam razem z rodzicami i starszą siostrą, choć ta już niedługo wyfrunie z ciepłego gniazda. Ślub Cindy i niejakiego Alana odbędzie się w maju. Nienawidzę tego miesiąca, choć ona uważa, że to idealna pora na tak romantyczną uroczystość. Rozkwitające kwiaty, dłuższe dni, krótsze noce i przerażająca samotność. Blondynka mimo wszystko nie ma zamiaru zmieniać wcześniej ustalonej daty z powodu mojego „widzimisię”. Jakoś przeżyję oglądanie jej radości, choć sam nie będę mógł się cieszyć. Przeczuwam, że żałoba pochłonie mnie w całości. Wiem, że jestem egoistą. Zżera mnie strach przed przyszłością. Ponadto boję się przywiązania. Miłość wiąże się z rozczarowaniem, dlatego wolę jej unikać. Mam wrażenie, że wystarczy jedna bolesna sytuacja, by złamać mnie ostatecznie. Chcę wszystko ustalić sam, bez niczyjego udziału. Wydaje mi się, że tylko wtedy los nie jest w stanie pokrzyżować moich planów.
Już zjedliśmy wigilijną kolację. Gracie poprosiła mnie, bym jeszcze na chwilę wyszedł z nią na zewnątrz. Chciała urządzić bitwę na śnieżki. Zgodziłem się. Oboje ubraliśmy nasze czarne płaszcze i rozpoczęliśmy zabawę. Już po kilku minutach byliśmy pokryci białymi płatkami od stóp do głów. Śmiałem się, żartowałem, ona również.  Świat zatrzymał się na krótki moment. Zapomniałem o własnych obawach, blokujących odczuwanie emocji. Wiedziałem, że jeszcze nie raz, w trudnych chwilach, będę powracał do tych wspomnień. 
Ostatnio jestem całkowicie pochłonięty pracą. To coś, co robię dobrze, w odróżnieniu od ojcostwa. Nasza firma ma wielu klientów. Muszę poznać sytuację materialną, wymagania i osobowość każdego z nich, by móc wybrać odpowiednie mieszkanie. Niedawno poznałem Marianne Dowson, kobietę, która sześć lat temu straciła męża w wypadku samochodowym. Ma dwójkę wspaniałych dzieci, Connora i Ellen oraz wiele nadziei. Podczas spotkania nasza rozmowa jakimś cudem zeszła na tematy osobiste. Naprawdę rzadko mówię o Belli z innymi ludźmi, nie potrafię zwierzyć się nawet rodzonej siostrze i w gruncie rzeczy nie potrzebuję tego, lecz moja klientka wzbudziła we mnie zaufanie, najprawdopodobniej dlatego, że rozumiała moje myśli i uczucia. Zapytałem, jak znalazła swój przepis na szczęście. Odrzekła, że jedynym sposobem na wyjście z depresji jest pogodzenie się z obecną sytuacją, zaakceptowanie jej, spojrzenie w przyszłość bez obaw i życie chwilą obecną. Krótka obietnica, a jednak bardzo trudna do wykonania. Postanowiłem jednak spróbować. 
Zabrałem Gracie na cmentarz, na grób mojej ukochanej. Mała blondynka położyła na marmurowej płycie bukiet kwiatów wcześniej zebranych w ogródku. Powiedziałem jej, że spotka się z mamą. Widziałem, że starannie przygotowała się do tego wydarzenia. Włożyła nawet na siebie elegancką, różową sukienkę, której szczerze nienawidziła. Wolała nosić luźne bluzki i spodnie. Usiadła na trawie i zaczęła luźną pogawędkę ze swoją rodzicielką. Początkowo przypuszczałem, że będzie oczekiwała odpowiedzi, lecz ona była bardzo inteligentną czterolatką. Opowiadała o tym, jak bardzo cieszy się z powodu nadchodzącego Bożego Narodzenia, że chciałaby dostać nową, mówiącą lalkę. Zupełnie tak, jakby rozmawiała z kimś, kogo zna od wielu lat. Miano „mamy” zobowiązywało. W uszach dziecka brzmiało jak dźwięk pocieszenia, radości, szczęścia. Dwie zbawienne sylaby. 
Kiedy Gracie skończyła, odwróciła się w moją stronę i uśmiechnęła szeroko. Przylgnęła do mojej nogi i powiedziała „teraz ty jesteś moją mamą, prawda?”. Pozornie zabawne słowa omal nie doprowadziły mnie do płaczu. Pozostało mi tylko spojrzeć w jej drobne oczy i posłusznie spełnić jej prośbę. 

Znajdowałam się przed pewnym domem. Był duży, dwupiętrowy, otynkowany na biało, z balkonem od strony ulicy. W oknach wisiały czyste firany, w pokojach paliły się lampy. Mieszkanie nie wyróżniało się zbytnio na tle innych amerykańskich chat.  W oddali widziałam zadbany ogródek  z wieloma różnymi roślinami oraz ręcznie robioną huśtawkę. Budynek należał do mojego biologicznego ojca. 
Deszcz lał jak z cebra. Siedziałam w samochodzie, przyglądając się wszystkiemu przez szybę. Podświadomie nie chciałam wysiadać, jednak coś kazało mi spełnić ten nieprzyjemny obowiązek.  Odwróciłam się w stronę Joey’a. Był zmartwiony. Odkąd ostatnio znalazł mnie pijaną w trupa, leżącą na środku salonu, starał się nie spuszczać ze mnie wzroku, lecz rozumiał, że czasem potrzebowałam prywatności.  O dziwo, nie przeszkadzało mi to. Dawniej wolał mnie unikać, innym razem chciał być dobrym kumplem, teraz w pełni przypominał normalnego, zatroskanego ojca, który naprawdę wie, co jest najlepsze dla jego córki.
- Dasz sobie radę, bez względu na jego słowa – odrzekł pocieszająco. 
- Nie wiem, tato – odpowiedziałam, przełykając ślinę. – Bardzo się boję – wyznałam. 
- Nic dziwnego – mruknął, a na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. – Kiedyś i tak musiałabyś to zrobić.
- Racja.
Wiedziałam, że od tego nie ucieknę. Moje ostatnie próby gry w berka z życiem kończyły się bolesną przegraną. Nie miałam zamiaru ryzykować po raz kolejny.
Jeszcze raz spojrzałam na dom Henry’ego. Musiałam przekroczyć ten próg, nawet jeśli wcześniej zatajona prawda miałaby mi się nie spodobać. Odważnie nacisnęłam klamkę pojazdu, lecz moja ręka zastygła w bezruchu. Oprzytomniałam dopiero po kilku sekundach. Wysiadłam z samochodu. Poczułam, jak deszcz delikatnie muska moje policzki. Tylko on na chwilę pomógł mi się uspokoić. Szłam po równo ułożonej kostce brukowej w różnych odcieniach szarego. Wkrótce znalazłam się przed drzwiami do budynku. Stanęłam na śliskim podeście. Półmrok wieczoru rozświetlała automatycznie zapalana lampa wisząca po prawej stronie wejścia. Podniosłam moją drgającą dłoń na wysokość dzwonka, lecz później tylko obejrzałam się za siebie. Tata wciąż czekał. Jego obecność była dla mnie najlepszym wsparciem.
Dopiero wtedy byłam gotowa, by wykonać kolejny krok. Wcisnęłam przycisk i nie mogłam już myśleć o odejściu. Po jakimś czasie usłyszałam tupot czyichś stóp. Cofnęłam się o kilka centymetrów. Drzwi otworzyła szczupła kobieta w średnim wieku, szatynka, ubrana w ciemne dżinsy i wełniany sweter. Kristen, żona Stown’a. 
- Dobry wieczór – przywitała się, patrząc na mnie ze zdziwieniem. W końcu byłam w jej domu niezapowiedzianym gościem. 
- Dobry wieczór – odpowiedziałam tym samym. Przez jakiś czas świdrowałam ją spojrzeniem, milcząc. Nie wiedziałam, jak zacząć rozmowę. Nie mogłam przecież powiedzieć prosto z mostu, że przyszłam zobaczyć się z moim ojcem, Henry’m. Zapewne wtedy wzięłaby mnie za wariatkę. – Jestem  byłą uczennicą pani męża – wydusiłam z siebie. Każdy pretekst był dobry. – Obecnie studiuję historię i potrzebuję korepetycji. W takim razie… mogę wejść? 
- Oczywiście – rzekła kobieta bez chwili wahania. Gestem dłoni zaprosiła mnie do środka. 
Przeszłam przez próg. W korytarzu wisiało kilka rysunków przedstawiających wiejskie krajobrazy.  Brązowe ściany nieco pomniejszały pokój. Na podłodze rozrzucone były cztery pary butów. Wieszak stał w rogu pomieszczenia. Przez ogromne okno w kształcie półkola wpadały rażące promienie zachodzącego słońca. Zdawałam sobie sprawę, że wkroczyłam do świata, w którym nie chciałam istnieć. Musiałam wypełnić swoją misję, a później odpłynąć, będąc dalej tym samym człowiekiem. 
- Henry! Ktoś do ciebie! – zawołała Kristen. 
Wysoki, gruby blondyn, nie zadając pytań, szybko zbiegł na dół po skrzypiących schodach.  Miał krótkie, kręcone włosy. Jego ciało przyodziewała biała koszula w kratę i czarne spodnie na szelkach. Niejednokrotnie patrzyłam w jego zmęczone oczy, widziałam pomarszczoną, podłużną twarz i drżące dłonie. Tym razem jednak przeczuwałam, że spotkanie z nim przeżyję w zupełnie inny sposób. Już nigdy nie spojrzę na niego z dawnym zaufaniem i szacunkiem. 
- O! Witaj, Gracie! – wykrzyknął, ucieszony moim widokiem. Automatycznie wyciągnął rękę w moim kierunku. Chwyciłam ją z ukrywanym obrzydzeniem. – Jak się masz? 
- Dobrze – odpowiedziałam krótko.
- Chodź na górę. Nie wiedziałem, że studiujesz historię. Byłem pewien, że całkowicie poświęciłaś się tańcu – mruknął, ponownie wchodząc na schody.
-  Balet to przeszłość – odrzekłam, podążając za nim. Po jakimś czasie oboje weszliśmy do niewielkiego gabinetu. O czekoladowe ściany opierały się regały z książkami. Na biurku panował nienaganny porządek. Henry usiadł na krześle obok okna, ja za to stanęłam naprzeciwko niego.
- W takim razie… powiedz, w czym problem.
Problem był tylko i wyłącznie w nim. Skrzywdził mamę, a teraz tak po prostu uporządkował sobie życie, bez żadnych konsekwencji. Byłam zazdrosna. Chciałam, by to on został ukarany. W niektórych momentach pragnęłam zgotować mu istne piekło. Ostatecznie jednak potrafiłam się powstrzymać. W końcu miał dzieci, które wychowywał. Ja również mogłam należeć do tego grona. On jednak uczynił się panem wszystkiego, sam wybrał sobie swoją rodzinę, choć w moim mniemaniu nie zasługiwał na nią nawet w najmniejszym stopniu.
Stwierdziłam, że lepiej będzie, gdy od razu powiem, w jakim celu przyszłam do jego mieszkania. Szastały mną miliony wątpliwości. Otworzyłam usta, lecz mieszanka złości ze zdenerwowaniem skutecznie mnie paraliżowała. W końcu jednak rzuciłam się w przepaść. Byłam w stanie już tylko spoglądać w dół i zastanawiać się, co czeka mnie po wylądowaniu.
- Mówi coś panu trzeci maja, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku? – mówiłam zdławionym głosem. Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło. Pociły mi się ręce. 
Mężczyzna pokręcił głową po dłuższym zastanowieniu
- To moje urodziny – dodałam.
Henry zaśmiał się cicho, jednak widząc moją grobową minę, spoważniał. 
- A Bella Forest? – Zadrżałam. - Słyszał pan o niej? – zapytałam, choć doskonale znałam odpowiedź. 
Mężczyzna zastygł w bezruchu. Jeszcze mocniej zacisnął ręce na bokach krzesła.
- Jesteś… jesteś jej córką? – wymamrotał po dłuższej chwili. Bał się spojrzeć mi w oczy. Przecież mógł zobaczyć w nich cząstkę siebie. 
Wzięłam głęboki oddech.
- Tak. Jestem też pana córką.
Nastała niezręczna cisza.  Każda prawda prędzej czy później musiała wyjść na jaw. Zawsze pokonywała kłamstwo, które samo ustalało nieczyste zasady. Ona natomiast ściśle trzymała się regulaminu. Nie poddawała się nawet w chwilach pokusy. Wolała dotrzeć na metę bez wyrzutów sumienia. I wygrywała. 
-To… to niemożliwe – powiedział z oburzeniem, kręcąc przy tym głową. – Bella nie wykarmiłaby dziecka, nie zajęłaby się nim. Ledwo potrafiła zadbać o siebie. 
Nie miał prawa jej obrażać. Być może próbował odbiec od tematu, jednak równie dobrze mógł to zrobić w mniej drastyczny sposób. Czym prędzej chciałam zmiażdżyć jego bezgraniczną dumę. Pokazać, że jest wart tyle, co inni ludzie. W końcu oszukiwał sam siebie.
- To prawda. Wychowywał mnie ktoś inny.  Mama umarła zaraz po moim narodzeniu  – mruknęłam. – Ale dlaczego pan mnie nie chciał? Dlaczego pan jej nie kochał? – wyjąkałam. Marzyłam o tym, by zadać mu te pytania. Pragnęłam patrzeć, jak męczy się z wymyśleniem jakiejkolwiek odpowiedzi.  
Henry spuścił głowę. Nie był gotowy na to, by na mnie spojrzeć.  Milczał jeszcze przez jakiś czas, po czym wziął głęboki oddech. Przypuszczałam, że chciał rozpocząć swój monolog. 
- Kiedy Bella powiedziała mi, że jest w ciąży, zdenerwowałem się. Dziecko wtedy kojarzyło mi się z ograniczeniem wolności, która dawniej była dla mnie gwarancją na dalsze życie. Nie czułem się odpowiedzialny za nią, za ciebie, dlatego po prostu odszedłem. Później było jeszcze kilka innych kobiet.  Dopiero przed trzydziestymi urodzinami zrozumiałem, że długo tak nie pociągnę.  Większość osób w moim wieku miało już swoje rodziny. Tylko mnie i moim żałosnym przyjaciołom wystarczały przelotne znajomości. Oderwałem się od tego grona. Trwało to dość długo, bo aż dwa lata. Moi rodzice nie byli wzorami do naśladowania, przez co tak trudno było mi zmienić swoje życie. Zacząłem studiować. Poznałem Kristen. Zrozumiałem, co to znaczy kogoś kochać. A twoja mama była dla mnie po prostu…
- No dokończ! – przerwałam mu. Przydomek „pan” utonął gdzieś w fali gniewu. Moje oczy zaszkliły mi się łzami. W tonie głosu Stown’a nie wyczułam ani grama wyrzutów sumienia. Miałam wrażenie, że Henry nauczył się swojej kwestii na pamięć. Jakby obrócił moje życie w nędzną sztukę teatralną. – Kim była?! Panią do towarzystwa?  Nic niewartą ćpunką? A może po prostu niczym?! – krzyczałam. Nie obchodziło mnie to, że jego żona prawdopodobnie słyszy moje słowa mimo głośnego radia, którego dźwięk dobiegał z parteru. – Nie rozumiem, jak mogłeś tak po prostu o tym zapomnieć, nie myśleć o osobach cierpiących z twojego powodu. Zachowałeś się jak durny dwunastolatek, jeśli nie gorzej. Ty masz dziecko, oprócz tych twoich „idealnych” kreatur. Jesteś popaprańcem! Nie chcę, byś teraz próbował się mną interesować. Wiem, że tak czy inaczej byś tego nie zrobił. Nawet jeżeli będziesz chciał zapomnieć o moim istnieniu, ja nigdy nie zapomnę o twoim. Błędów z przeszłości nie można wymazać, one są częścią ciebie! – niemal wyłam. 
- Wstydzę się tej części mnie! Marzyłem o tym, by uporządkować sobie życie. Żałuję wszystkich decyzji podjętych za czasów młodości, ale nie chcę do tego wracać. Pragnę zapomnieć, poświęcić się całkowicie teraźniejszości. Możesz mnie za to znienawidzić, jednak kocham moją rodzinę. Ona jest tylko jedna.  
- Ciekawi mnie, czy Kristen wie o twoich wpadkach.
- Nie waż się jej o tym mówić! – wykrzyknął, wstając z krzesła. Groził mi palcem. 
Nie bałam się. W pewnej chwili zrobiło mi się go żal. Żył w kłamstwie, nie potrafił się z niego wyplątać.  Każde jego słowo było przepełnione fałszem. Przestałam żałować, że zostawił mamę. Wiedziałam, że bez niego było zdecydowanie łatwiej. Wciąż jednak miałam pretensje do samej siebie. Stown był perfekcyjnym aktorem. Wierzyłam we wszystko, co mówił. Zaskakujące: lubił powtarzać, że prawda jest najważniejsza.  
Dawniej wystarczyło kilka ładnych zdań podanych w eleganckiej oprawie, bym mogła komuś zaufać.  Jednak to, co piękne, zwykle nie ma w sobie ani grama szczerości. Trzeba jeszcze dodać szczyptę cierpienia i czegoś prostego. Tak właśnie smakuje prawda. 
- Henry! Co się tam dzieje? – usłyszałam głos żony mojego biologicznego ojca. 
Zamilkłam. On patrzył na mnie błagalnym wzrokiem. 
- Nic takiego – zawołałam, widząc, jak Stown stopniowo się uspokaja. Obiecałam, że nie zdradzę jego tajemnicy. Miałam jedynie nadzieję, że wyrzuty sumienia wkrótce dają mu się we znaki. To jego życie. Wszystko wskazywało na to, że chciał je zniszczyć, a ja nie miałam prawa ingerować w jego plany. – Do widzenia – rzuciłam w stronę mężczyzny, po czym skierowałam  się w stronę drzwi. Wybiegłam przez nie, zeszłam na dół i wyszłam na zewnątrz. Później w szybkim tempie dostałam się do wnętrza samochodu. Otarłam łzę spływającą po moim policzku. W końcu nie warto płakać z powodu tak wielkiego kłamcy. – Już wszystko rozumiem – szepnęłam sama do siebie. Jeszcze na krótką chwilę odwróciłam głowę w kierunku domu mężczyzny. W oknie ujrzałam małą, chudą blondynkę, Nathalie. W rękach trzymała jakiś obrazek. Pragnęła zwrócić na siebie uwagę. Zaczepiała Henry’ego, skakała dookoła niego. Stown w końcu spojrzał na jej dzieło. Przytulił dziewczynkę. Przypuszczałam, że na jego twarzy maluje się szeroki uśmiech. 
Miałam ochotę krzyknąć, by się obudził. Być może pewnego dnia wstanie z łóżka i nie ujrzy już swojej ukochanej rodziny, ponieważ zabrakło mu odwagi, by wyznać jej całą prawdę. Przegra swoje życie. Zwycięzca natomiast będzie walczył do samego końca mimo licznych porażek. 
Każdy trud prędzej czy później zaowocuje, nawet jeśli początkowo start wydaje się być największą katorgą.
- Dziękuję, tato – powiedziałam do do Joey’a, a on uśmiechnął się do mnie pocieszająco. – Dziękuję, że się nie poddałeś – odrzekłam. Nie obchodziło mnie nastawienie Stown’a. Był człowiekiem, który pragnął, bym nigdy się nie narodziła. Liczył się ktoś, kto, mimo wielu straconych lat, wiedział, że na śniadanie zwykle jadam czekoladowe płatki z zimnym mlekiem, najlepiej relaksuję się, kiedy tańczę i nie cierpię zasypiać przy zapalonym świetle. Chciałam, by to on miał ostateczny wpływ na moje decyzje. 

wtorek, 29 stycznia 2013

XII Rozdział


"Przychodzi ta­ki czas, gdy mu­simy się odsłonić przed światem, a po­tem na zaw­sze już za­dowo­lić milczeniem."
John Maxwell Coetzee

***
***

Joey Fieldes,
03.01.1995r.
To już prawie rok. Rok płaczu, samotności, pretensji do całego świata i samego siebie. Nie wierzę, że przetrwałem. Żyję wbrew wszystkiemu, co mogłoby wskazywać na moją śmierć. Patrzę w lustro i widzę obcego człowieka. Nie znam go. Nie wiem nawet, jak ma na imię.  
Stałem się kimś innym. Gdy próbuję się uśmiechnąć, zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że robię coś wbrew sobie. Poddałem się. Nie dotrzymałem obietnicy. Moje tłumaczenia i tak nic nie dadzą. Powinienem być silniejszy. Nie spodziewałem się, że uczucia zmiażdżą mnie na tyle silnie, że uniemożliwią wykonywanie codziennych czynności. Jestem więźniem własnego umysłu, swojego smutku i rozpaczy. Nie robię nic, by wyjść na wolność. Jakby stworzony z deszczu, rozpływający się powoli z każdą kolejną łzą. 
Gracie już chodzi, zaczyna mówić. Nie cieszy mnie to. Zapewne większość osób na moim miejscu podskakiwałoby z radości. Póki co, mogę o tym jedynie pomarzyć. Tylko przed opieką społeczną i sąsiadami udaję szczęśliwego. Dzwonek do drzwi jest jak wezwanie. Kiedy go słyszę, na mojej twarzy automatycznie pojawia się sztuczny uśmiech. Chociaż tyle mogę zrobić. Nie chcę dopuścić do tego, by ją zabrano. Pracownicy węszą jak zgłodniałe psy. Chcą przejrzeć mnie na wylot. Mam wrażenie, że jestem tylko uczestnikiem jakiegoś głupawego reality show. Ukrywam przed nimi swój smutek. Tymczasem siedzę nieruchomo, wpatrując się w świat na zewnątrz. Słyszę jej płacz i nie czuję się na tyle silny, by wstać i ją uspokoić. Ona z czasem wchodzi do mojego pokoju, szarpie mnie za nogę. Mówi swoim dziecięcym głosem „Tata! Tata!”, a ja nawet nie odwracam głowy, nie patrzę na nią, zupełnie jakbym był martwy.  Mała wyciąga rączki, chce, bym ją podniósł. Nie reaguję. Jestem kompletnym zerem. Nie potrafię ukazać jej miłości , na którą ona zasługuje i czeka.
Cindy stwierdziła, że powinienem znaleźć sobie jakieś zajęcie. Zgodziłem się. Na strychu znalazłem pędzle, kupiłem farby i zacząłem malować ściany w pokoju mojej… córki. W pomieszczeniu od dwóch tygodni unosi się nieprzyjemny zapach. Co chwilę zmieniam zdanie, tworząc zupełnie nowy kolor. Nie potrafię skończyć swojej pracy. Chcę, by wszystko wyglądało idealnie i nie mogę pogodzić się z myślą, że nigdy takie nie będzie. 
Czasem, gdy resztkami sił kładę Gracie do łóżka, przyglądam się jej uważnie. Tylko wtedy, w półmroku, nie przypomina mi Belli. Nie jest źródłem tęsknoty. Ma rączki wielkości mandarynki, zabawnie kopie nogami, zanim pogrąży się w błogim śnie. Słysząc jej wyrównany oddech, uspokajam się. Ona uśmiecha się do mnie bez żadnego konkretnego powodu. Już dawno zapomniała o mojej bezradności. Codziennie uświadamia mi, że przeszłość i przyszłość nie mają znaczenia. Liczy się tylko to, co jest tu i teraz. Przecież jeszcze wszystko może się zmienić. To nie meta. Jestem dopiero na starcie. Nie wiem, kiedy na nowo powstanę. Codzienny smutek zaczyna mnie męczyć. Czuję, że gdybym pokochał życie, ono byłoby dla mnie łaskawsze. Szukam swojego autorytetu. Chodzę do parku, przyglądam się zabieganym ludziom. Myślę „kiedyś też taki byłem”. Teraz nie wyobrażam sobie powrotu do dawnego stanu rzeczy.  Wierzę, że wkrótce poznam prawdę i na nowo nauczę się życia. 
Staram się, choć jestem marnym uczniem.

Sen wciągnął mnie w swoją cudowną krainę dopiero nad ranem. Doskonale pamiętam tę fikcję. Było lato, kilka, może nawet kilkanaście lat wcześniej. Ja, jako mała dziewczynka, uparcie wpatrywałam się w rozgwieżdżone niebo. Wielki Wóz, Mały Wóz, Niedźwiedzica Wielka. Leżałam na dużym kocu w szkocką kratkę. Obok mnie spoczywała pewna blond włosa kobieta. Jak się później domyśliłam – moja mama. Wskazywała palcem na różne gwiazdy, wymyślała niestworzone historie o ich pochodzeniu, często bardzo  zabawne. Przytulała mnie do siebie. Na jej twarzy widoczny był bezgraniczny uśmiech, jakby żadne nieszczęście nie miało do niej dostępu. Po jakimś czasie dołączył do nas tata, trzymając w ręku paczkę herbatników.  Zaczęliśmy zajadać te chrupiące ciasteczka, które wręcz rozpływały się w ustach.  Rozmawialiśmy, śmiejąc się na zmianę. Byliśmy radośni, nie potrzebowaliśmy niczego więcej.
Wszystko było wręcz śmiesznie idealne. Nie wierzyłam w tę nieistniejącą utopię. Wiedziałam, że nawet przeżycie Belli nie sprawiłoby, że pozbyłabym się każdego smutku. Nigdy nie marzyłam o bezproblemowym życiu. Po prostu chciałam mieć kogoś, kto mógłby wyciągnąć mnie z bagna kłopotów. Pozostał mi tata. Szkoda, że mnie i jego dzieliła teraz szklana powłoka. Chodziliśmy własnymi drogami jak zbłąkane koty. Byliśmy jak rozsypane puzzle. Wierzyłam jednak, że przy odrobinie cierpliwości złożę je z powrotem w spójną całość.  Warto było walczyć dla miłości.
Obudził mnie dziwny huk dobiegający z salonu. Z trudem wstałam z łóżka, przeczesując włosy ręką. Ból nie ustępował. Blokował każdy mój ruch. Miałam wrażenie, że muszę przedrzeć się przez niewidzialną barierę, by zmienić swoje położenie. Spojrzałam na elektroniczny budzik. Trzecia po południu. Zmarnowałam połowę dnia na sen, lecz nie miałam zamiaru przejmować się tym w tej chwili. Postanowiłam zjeść „śniadanie” i się odświeżyć. Poszłam do kuchni, gdzie czekał na mnie świeżo upieczony kurczak. Zjadłam go w przeciągu kilku minut. Byłam potwornie głodna. Mój apetyt pogłębiał fakt, że już od dawna nie miałam niczego porządnego w ustach. Następnie udałam się do łazienki, umyłam i włożyłam na siebie stary, przetarty dres. Powąchałam go. Poczułam zapach mojego domu, który wywołał na mojej twarzy błogi uśmiech.
Ponownie usłyszałam huk, tym razem głośniejszy. Postanowiłam iść za źródłem dźwięku. Minęłam znajomy korytarz. Automatycznie przypomniałam sobie moment, kiedy zdecydowałam się na wyjazd do Brooklynu. Czy tego potrzebowałam? Być może. Przynajmniej zrozumiałam, czym jest brak człowieczeństwa.  Czy byłabym gotowa wyruszyć ponownie w tę podróż? Nie. Zdecydowanie nie.  Czułam się jednak odpowiedzialna za Evę.  Wiedziałam, że jeszcze nie raz wrócę w to miejsce, bez względu na moje chęci.
Po bardzo krótkiej wędrówce dotarłam na miejsce. Widok, który tam zastałam, szczerze mną wstrząsnął. Przystanęłam, przecierając oczy, jakby chcąc upewnić się, że nie zwariowałam. Na podłodze rozrzucone były różnorakie fotografie z wizerunkiem mamy. Nie widziałam ich nigdy wcześniej. Ojciec swoim zachowaniem po raz kolejny udowodnił, że był maniakiem tajemnic. Siedział, oparty o sofę, trzymając w ręku pamiętnik Belli, od czasu do czasu mocno uderzając nim o podłogę.
- Skąd to masz?! – zawołałam, gwałtownym ruchem chwytając własność mojej rodzicielki.
- Wypadło z twojej torby – powiedział cicho, spoglądając na mnie zmęczonym wzrokiem. Dopiero wtedy zauważyłam, że płakał. – Nie wiedziałem… - załkał. – Nie wiedziałem, że cierpiała aż tak bardzo. Zawiodłem ją.  Spotkałem najbardziej samotną osobę na świecie i nie pomogłem jej – zasłonił oczy rękami, jakby ze wstydu. Nie próbował kryć się ze swoimi emocjami.
Wspomnienie o utraconej miłości rozdrapało rany, które wciąż nie mogły się zagoić. Powstawały na nowo z każdym oddechem, myślą. Ukrywanie ich było zwykłą syzyfową pracą.
Usiadłam obok taty, przyglądając mu się z pokrzepiającym uśmiechem na twarzy.
- Nie mogłeś nic zrobić – próbowałam pocieszyć go swoimi słowami.
- Nie, Gracie, mogłem zrobić wiele. Mogłem ją uszczęśliwić. Jednak gdy dowiedziałem się o jej chorobie, zacząłem powoli umierać – westchnął ciężko, po czym delikatnie uniósł jedno ze zdjęć. – Widzisz? To właśnie w tym uśmiechu się zakochałem. Bella potrafiła rozweselić mnie w każdej chwili, nawet, kiedy sama była smutna.  Gdyby tu teraz była, wszystko potoczyłoby się inaczej… - Zastygł w bezruchu, bezwiednie wpatrując się w wizerunek mamy. –Przepraszam, że cię zawiodłem, że nie było mnie przy tobie, gdy tego potrzebowałaś. Postaraj się zrozumieć. Kocham cię. Naprawdę. Tyle tylko, że nie potrafię tego okazać. Tęsknota za Bellą przysłania mi resztę świata.
Zamilkł na krótką chwilę, by zaczerpnąć powietrza. Przyznanie się do błędu wcale nie było taką łatwą sztuką.
- Kiedy miałaś dwanaście lat, zorientowałem się, na czym polega prawdziwe rodzicielstwo. Wtedy najprawdopodobniej było już za późno. Pamiętam moment, gdy wyłowiłem cię z wody. Byłaś taka blada. Ani drgnęłaś. Bałem się, że stracę kolejną osobę, na której mi zależy. Ale ty otworzyłaś oczy i popatrzyłaś na mnie …z nienawiścią. Wiedziałem, że już nie będziesz tą samą Gracie. Zniszczyłem całą radość, dawniej tak często widoczną na twojej twarzy. To babcia cię wychowała, ja nawet nie kiwnąłem palcem. Żałuję, że ominęły mnie te piękne chwile. Chciałem uczyć cię szczęścia, lecz sam byłem nieszczęśliwy. Być może gdybym wykazał się większą odwagą, nigdy nie wyjechałabyś do Brooklynu, nie wpadłabyś w złe towarzystwo. Nawet nie wiesz, jak bardzo brakowało mi twojego głosu, kiedy zabroniłaś mi do siebie dzwonić.
- Ja też tęskniłam – powiedziałam szczerze. Poczułam, jak słona łza spływa po moim policzku. – I nie byłam idealną córką. Patrzyłam na to, jak bardzo się starasz. Nie potrafiłam dać ci drugiej szansy. Ciągle wystawiałam cię na różne próby, którym nie mogłeś podołać. Aż w końcu udawałam mądrą. Upadłam bardzo nisko. Pomogłeś mi powstać. – Uśmiechnęłam się, spoglądając na ojca. Był smutny i otępiały. Najwyraźniej bał się tej rozmowy, a strach uniemożliwiał mu racjonalne myślenie. Wolał na moment wyłączyć swój umysł,  poddać się emocjom, by nie odczuwać tak wielkiego bólu na myśl o mojej mamie.
- Muszę ci coś pokazać – mruknął po dłuższej chwili milczenia.
- Co takiego? – zapytała ze zniecierpliwieniem. Nie przepadałam za niespodziankami.
 On jednak nie odpowiedział. Schylił się niedbale, szukając czegoś wśród fotografii rozrzuconych po podłodze.  Po krótkiej chwili trzymał w ręce starą kasetę wideo.
- Całe szczęście, że jeszcze nie wyrzuciłem tego odtwarzacza – szepnął sam do siebie, po czym umieścił nośnik w urządzeniu.
Na ekranie pojawiła się  data – 22.02.1994r. Później ujrzałam mamę. Tajemnicę jej życia odkrywałam codziennie, kawałek po kawałku. Cieszyłam się każdą nową informacją. Byłam wdzięczna Joey’owi, że nie uciekł po raz kolejny, nie próbował zmienić tematu rozmowy. Stawił czoła wyzwaniu. Podzielił się ze mną swoją przeszłością.
- Tego dnia moja kamera przetrwała ten przeraźliwy upadek, choć Bella nie dawała jej żadnych szans. Ja zresztą myślałem tak samo, dlatego nawet nie pofatygowałem się, by wyłączyć tę maszynę. Ostatecznie stłukła się tylko czerwona dioda. Kiedyś miałem obsesję na punkcie tego filmu. Odtwarzałem go w kółko, przez wiele godzin, bez żadnej przerwy. Płakałem przy tym jak niemowlę.  Byłem głośniejszy niż ty. Leżałaś wtedy w sąsiednim pokoju. Nie pozwoliłem ci spać.  Taki maraton trwał kilka, może nawet kilkanaście dni. Nie pamiętam. Nie potrafiłem się tobą zająć. Postanowiłem wyjechać do babci. Uznałem, że to najlepsze rozwiązanie. Nie wiem, co by się stało, gdybym podjął inną decyzję. Mogę tylko powiedzieć, że nigdy nie czułem się bardziej samotny, choć miałem obok siebie żywego człowieka – mówił nieopanowanym ciągiem, połykając łzy. Z czasem jego słowa stawały się niezrozumiałe. Płakał, przepraszając. Nie miałam pojęcia, jak mu pomóc. Oparłam tylko głowę o jego ramię i wlepiłam wzrok w ekran telewizora.
Są ludzie-duchy. Przychodzą i odchodzą. Pojawiają się w naszym życiu jak blady cień. Nie widzimy ich, gdyż czujemy strach przed oglądaniem się za siebie i ujrzeniem ich twarzy. A oni potrafią namieszać nam w głowach. Sprawiają, że myślimy o nich w dzień i w nocy.  Czasem ukazują się w naszych snach, dając nam dyskretne znaki o swoim istnieniu. Kochamy ich na swój sposób. Realno-nierealną miłością. Wydaje nam się, że wiemy o nich wszystko, jednak to tylko drobna namiastka prawdy. Żyjemy w zupełnie innym wymiarze. Aż wreszcie zaczynamy rozumieć. Zostawiamy za sobą przeszłość i wiemy, że nie musimy obawiać się tego, co czai się za naszymi plecami.
- Wiedziałeś o Stown’ie? – szepnęłam zdławionym głosem, nie odrywając oczu od telewizora, choć z głośników już dawno nie wydobywał się żaden dźwięk z wyjątkiem zwykłego szumu.
- Nie – odpowiedział krótko.
- Nie wierzę, że kiedyś mogłam mu ufać – mruknęłam sama do siebie, kręcąc głową.
- Chciałabyś z nim o tym pomówić? – zapytał.
Spojrzałam na niego zdziwiona. Nie przypuszczałam, że tata kiedykolwiek mi to zaproponuje. Wydawało mi się, że będzie raczej chciał odciągnąć mnie jak najdalej od mojego biologicznego ojca.  Ja jednak niejednokrotnie myślałam o tym, by wytknąć Henry’emu wszystkie jego błędy. Pragnęłam uwolnić się z sideł słów, które zapewne często cisnęły się na język mojej mamie podczas rozmów z tym człowiekiem. Odziedziczyłam je po niej. Były jak ciężkie kamienie, przygniatające mnie na każdym kroku.
- Zdaje mi się, że tak – odrzekłam.
- Kiedy tylko będziesz gotowa, powiedz, a ja podwiozę cię pod jego dom – powiedział, po czym wstał i udał się do swojej sypialni.
Wiedziałam, że nigdy nie będę gotowa. Istniało wiele scenariuszy rozmów. Nie potrafiłam przewidzieć, który z nich wybierze Stown. Nawet jedno słowo potrafiło zmienić bieg przyszłości. Dlatego tak bardzo się bałam. Wszystko mogło pójść nie po mojej myśli. Nie miałam pojęcia, czy Henry się przestraszy, nie uwierzy mi, czy raczej będzie próbował mnie przekupić w zamian za utrzymanie wszystkiego w tajemnicy. Mimo to chciałam podjąć ryzyko.
Z czasem zmęczyłam się natłokiem myśli. Położyłam się na podłodze, zamykając oczy. Zdjęcia pode mną były jak twarda poduszka. Minął dzień. Niecały dzień.  Wiedziałam, że w szafce znajdującej się naprzeciw mnie stoi pełna butelka wódki. Coś mówiło mi, że jeden kieliszek nie zaszkodzi.  Pragnęłam kropelki tego gorzkiego trunku, by poczuć się lepiej. Dotarło do mnie, że alkohol i narkotyki  już zawsze będą mnie kusiły swoją pozorną wspaniałością. Z pewnością upłynie jeszcze wiele czasu, zanim zdążę oswoić się z tą myślą.
Czułam jakiś niewidzialny magnes ciągnący mnie do półki. Wstałam. Zdrowy rozsądek zrobił sobie przerwę, albo to ja pozwoliłam mu się wyłączyć. Cicho, by nie budzić uśpionego sumienia, otworzyłam drzwiczki i wyciągnęłam z niej szklaną butelkę. Odkręciłam korek, nalałam trunku do kieliszka i wypiłam go jednym haustem. Alkohol zapłonął w moim gardle, uderzył w bolesne wspomnienia, zgasił umysł.  Chciałam poczuć to ponownie, dlatego znów napełniłam szklane naczynie wódką. Zrobiłam tak jeszcze kilka, może nawet kilkanaście razy, dopóki świat w mojej głowie nie zaczął wirować.
Było mi dobrze.
Chyba naprawdę przegrałam.
 ***
Witam po długiej przerwie. Zaległości na waszych blogach postaram się uzupełnić jak najszybciej. Powinnam jeszcze odpowiedzieć na nominacje do Liebster Award, ale póki co nie potrafię się jakoś za to zabrać. 
Z drugiej części rozdziału jestem zadowolona. Początek mi nie wyszedł. 
Co do waszych pytań o Evę - ta postać pojawi się jeszcze pod koniec samego opowiadania, co nastąpi za jakieś dwa rozdziały :)
Dziękuję Ani za wszelkie informacje!
P.S. Macie już ferie?