poniedziałek, 31 grudnia 2012

XI Rozdział

"Człowiek wędru­je po świecie w poszu­kiwa­niu te­go, cze­go mu trze­ba i wra­ca do do­mu, by tu­taj to znaleźć."
George Moore

***


***

Joey Fieldes, 
15.05.1994r.
Śmierć przyszła niespodziewanie, choć wyczekiwałem jej już od kilku miesięcy. Zapukała do drzwi jak złodziej w nocy. Dotarła do celu dokładnie trzeciego maja tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku o piątej nad ranem. Zbudziła uśpionych lokatorów szpitala. Wścibska i nieproszona. Bezczelnie odebrała mi mój najcenniejszy skarb. Było zbyt mało czasu na nieskończoną ilość pożegnań. 
Żałuję, że nie było mnie przy niej, gdy to się zaczęło. Siedziałem w szpitalnej kafejce, zmęczony czekaniem. Sen omijał mnie szerokim łukiem już od kilku dni. Tępo wpatrywałem się we wcześniej zamówioną porcję sałatki. Wiedziałem, że nawet jeden kęs nie przejdzie mi przez gardło. Termin porodu miał minąć już jutro. W pewnym momencie przyszła do mnie jedna z pielęgniarek. Powiedziała, że Bella zaczyna rodzić. Pobiegłem w bardzo szybkim tempie w kierunku sali, gdzie wykonywano zabieg. Drzwi były już zamknięte. Czekało ją samotne umieranie, które sam jej zafundowałem. Spóźniłem się. Śmierć była sprytniejsza, wykorzystała jeden moment nieuwagi. 
Wykonano cięcie cesarskie ze względu na komplikacje przy porodzie. Usłyszałem płacz niemowlęcia. I zdałem sobie sprawę, że już nigdy nie usłyszę śmiechu mojej ukochanej. Gdy lekarz wyszedł z sali operacyjnej, widziałem lęk w jego oczach. Nie miał pojęcia, czy poinformować mnie najpierw o śmierci Belli, czy raczej o narodzinach Grace. Kiwnął jedynie głową, posyłając mi specyficzne spojrzenie. Zrozumiałem.  Niektórych rzeczy nie można wyrazić za pomocą słów. 
Marzę o tym, by móc ją obudzić. Chociaż na krótką chwilę ujrzeć błękit jej oczu. Tęsknię za kimś, kto już nigdy nie wróci. Wiem, że nie nauczę się żyć z tą myślą nawet za kilkanaście lat. Wspomnienia powracają do mnie w postaci niepełnych migawek. Pragnę zbudować na ich podstawie całą rzeczywistość. Nie potrafię. Zbyt bardzo ją kocham, by zamknąć się w przeszłości. Muszę dotrzymać obietnicy. Ona by tego chciała. Nauczyła mnie, że w życiu nie ma rzeczy niemożliwych. 
Poszedłem obejrzeć Gracie.  Bella czasem nazywała ją maleńką kruszynką. Miała całkowitą rację.  Ta jasnowłosa dziewczynka, obecnie leżąca w inkubatorze, wprost przypomina swoją mamę. Na temat taty nie mogę się wypowiedzieć. Nigdy go nie poznałam, a wszelkie informacje wysnute z różnorakich opowieści mojej ukochanej ukazywały go w negatywnym świetle.
Muszę dorosnąć. Moje dzieciństwo dobiegło końca. Najwyższa pora, by zacząć podejmować samodzielne decyzje, by zadbać o kogoś innego. Nie jestem już małym chłopcem, który, w chwilach słabości, ucieka do swoich rodziców. Spadł na mnie wielki obowiązek. Nie wiem, czy będę w stanie sobie z nim poradzić, jednak nie mam wyboru. Nie mogę się poddać. Pocieszam się myślą o Belli i jej zaciętości w walce. 
Nie znam się na dzieciach. Nie potrafię zmieniać pieluch, karmić, śpiewać kołysanek na dobranoc. Ona wiedziałaby, co robić. Marzyłem o założeniu rodziny. Póki co nie jestem na to gotowy. Tak łatwo jest dać za wygraną. Teraz czeka mnie długi proces adopcyjny. Będę musiał przejść przez szereg niezbędnych procedur. Obym jeszcze zdążył nauczyć się bycia dobrym ojcem. 
Stoję nad jej trumną w dzień pogrzebu i po prostu milczę. Patrzę, jak drewniana skrzynia jest opuszczana w głąb i przysypywana ziemią. Nie wierzę, że w środku znajduje się niegdyś żywy człowiek, którego tak bardzo kocham. Chcę krzyknąć, zacząć płakać. Otwieram usta, lecz ponownie je zamykam, nie wypowiadając żadnego słowa. Dociera do mnie fakt, że już nigdy jej nie zobaczę. Wszystko, co kiedyś mnie cieszyło, straciło sens. Pragnę położyć się teraz obok niej i również zasnąć na wieki. Mam wrażenie, że tylko w ten sposób znów mogę być szczęśliwy. 
„Kocham cię” szepczę, a moje słowa stają się jej ostatnią kołysanką.

Ciekawiło mnie, jak wyglądało życie rodziców największych zbrodniarzy. Czy utrzymywali kontakt ze swoimi potomkami, czy raczej woleli się ich wyrzec?  Być może każdego dnia budzili się z nadzieją, że wszystko będzie jak dawniej. Chcieli znów rozmawiać ze swoimi pociechami, nie myśląc o zniszczonej przeszłości. Ale koszmar się powtarzał. Musieli uzbroić się w cierpliwość, gdy ludzie zewsząd atakowali ich nieprzyjemnymi spojrzeniami. Przecież nie zrobili nic złego, tylko mieli dzieci. Czy byli zdolni do przebaczenia? 
Nie prosiłam o więcej. Powrót taty byłby spełnieniem moich najskrytszych marzeń. Przyniosłam mu wystarczająco dużo wstydu. Byłam jak Alicja w krainie czarów po spożyciu pomniejszającego eliksiru. Coraz słabsza i bardziej niepozorna. Bałam się, że z czasem zniknę i nikt tego nie zauważy. Nawet on.
Zaskakujące, że jeszcze niedawno chciałam, by to Joey mnie przepraszał. Jak widać, teraz zamieniliśmy się rolami. 
- Gdzie jesteś, słoneczko? – powtórzył pytanie, zwracając się do mnie jak do małego dziecka. Miał całkowitą rację w tej kwestii. 
- W Brooklynie, niedaleko szpitala. Obok jest jakaś włoska restauracja i supermarket – mówiłam drżącym głosem, próbując określić swoje położenie. Nie mogłam jednak skupić myśli. Nerwy szastały mną jak marionetką. Musiałam być silniejsza. 
- Spokojnie, Gracie. Powiedz mi, jaka to ulica – poprosił.
Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu tabliczki z nazwą, którą później podałam Joey’owi. 
- Zaraz u ciebie będę. Tylko się nie denerwuj. Poczekaj dosłownie sekundę, dobra? 
- Jasne – odpowiedziałam, przeczuwając, że będzie to najdłuższa chwila w moim życiu.
Rozłączył się. Jakby odcięto mi dostęp do tlenu. Wciąż jednak w swoich dłoniach kurczowo ściskałam słuchawkę.  Modliłam się o sen. Gdy spałam, nie odczuwałam upływu czasu. Krążyłam gdzieś między wiecznością a nicością. Niestety, ból nie pozwolił mi nawet na zmrużenie oczu. 
Czekałam.
Wiatr wiał coraz mocniej. Księżyc manifestował swoje piękno na rozgwieżdżonym niebie. Do moich uszu dochodziły różnorakie szmery. Od czasu do czasu przejeżdżał samochód. Wtedy wstrzymywałam oddech. Przecież jeden z nich musiał należeć do mojego rodziciela. 
Mijały sekundy, minuty, a on nie przyjeżdżał. Nie mógł o mnie zapomnieć, nie wierzyłam w to. Nachodziły mnie różnorakie myśli. A jeśli po prostu kłamał? 
Moje wątpliwości zostały rozwiane, gdy granatowy chevrolet z piskiem opon zaparkował  przy jednym ze sklepów. Otworzyły się drzwi samochodu, z którego wysiadł wysoki, brodaty brunet. Szybko pobiegł w moją stronę. Podniosłam nieznacznie głowę, by móc na niego spojrzeć. Ujrzałam twarz pełną troski, zmartwień i miłości. Twarz mojego prawdziwego ojca. 
- Tato! – załkałam głośno, gdy mnie przytulił. Jego ramiona dały mi bezpieczeństwo. Już nie musiałam obawiać się własnego cienia. – Tatusiu! – powtórzyłam. 
Zaczęłam kołysać się w rytm nieistniejącej muzyki. Regularne ruchy na chwilę mnie uspokajały. I on, moja ostatnia deska ratunku. 
Początkowo sama nie potrafiłam uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. Czyżbym odnalazła własne miejsce na ziemi? Miejsce, gdzie istnieje człowiek, który wciąż nie przestaje mnie kochać? Otrzymałam wymarzoną drugą szansę. Grzechem byłoby z niej nie skorzystać. 
- Już tutaj jestem, nie bój się – mówił. Widział przerażenie w moich oczach. Utwierdzał mnie w przekonaniu, że nie jest tylko nocnym widmem, urojeniem. – Kto ci to zrobił? – zapytał.
- Jacyś bandyci.
 Nastała dłuższa chwila ciszy. Jeszcze raz spojrzałam na tatę. Wtedy zrozumiałam, że nie miał na myśli mojego okaleczonego ciała. 
- Ach tak… zrobiłam to sama sobie – wyszeptałam. 
Brunet, biorąc pod uwagę moją bezradność, wziął mnie na ręce i zaniósł do pojazdu. Tam usadowiłam się na miejscu dla pasażera.  Gdy usiadł obok, uparcie mu się przyglądałam. Kodowałam każdy szczegół jego twarzy, na wypadek, gdybym znów zaczęła tęsknić.
- Tato? Mogłabym cię o coś prosić?  - zapytałam nieśmiało.
Mój rodziciel kiwnął głową potwierdzająco, jednocześnie zapalając silnik.
- Nie jedźmy do szpitala ani na policję – odrzekłam.  Przeczuwałam, że Joey nie będzie z tego zadowolony, lecz ja byłam w stanie znieść ból. Nie obchodzili mnie także żałośni bandyci, którzy po pijaku bili niewinne dziewczyny. Pragnęłam tylko znów znaleźć się w domu. Brakowało mi codziennej rutyny, której niegdyś tak bardzo nienawidziłam. Chciałam jeść śniadanie razem z tatą, zwykle zaabsorbowanym czytaniem porannej prasy. Chciałam położyć się we własnym łóżku, iść przez ciemne korytarze bez konieczności zapalania światła, wiedząc, że znam je na pamięć. Po prostu żyć swoim życiem.
- Gracie… a jeśli coś ci złamali? Lekarze powinni przynajmniej zrobić  prześwietlenie – nalegał. 
- Najbardziej boli mnie prawa noga. Przecież mogę ją usztywnić, zawinąć w bandaż. Do tego nie potrzebuję doktora. 
Tata westchnął ciężko, po czym zamilknął. Być może rozumiał powód mojego pośpiechu. 
Jechaliśmy w szybkim tempie. Samochody, światła i neonowe reklamy przebijały się przez mrok, jakby chcąc stworzyć dzień w nocy.  Hipnotyzowały ludzi spragnionych odpoczynku. 
- Co ty ze sobą zrobiłaś? – Z otępienia wybudził mnie jego głos. Odwróciłam głowę w stronę Joeya i popatrzyłam na niego z zaskoczeniem. Najwyraźniej znał mnie lepiej niż ktokolwiek inny. 
- O co ci chodzi? – zapytałam. Nie przypuszczałam, że tak trudno będzie mi przyznać się do winy. 
- To ty mi powiedz. 
- Jeszcze bardziej upodobniłam się do mamy – odrzekłam. Słowa „alkohol” i „narkotyki” nie chciały mi przejść przez gardło.
- Dlaczego? – powiedział, zmartwiony.
Wypuściłam powietrze z ust.
- Bo byłam głupia – wykrztusiłam z siebie. 
- Kiedy wyjeżdżałaś, wiedziałam, że możesz wpaść do najgorszego bagna. Jednak ufałem ci. Nie chciałem, byś przeżywała ten koszmar. Wydawało mi się, że jesteś  wystarczająco mądra i dojrzała, by zacząć samodzielne życie...
- Ale ja wciąż byłam małym dzieckiem – dokończyłam za niego. 
Dlaczego nie krzyczał? Jego bezgraniczny spokój zaczął mi przeszkadzać. Myślałam, że eksploduję. Cisza była głośniejsza od wrzasku. Nie wiedziałam, jak bardzo się gniewał. Nie zdradzał swoich uczuć. Był zamknięty w korytarzu myśli, których nie potrafiłam zrozumieć. 
Westchnęłam, po czym oparłam głowę o fotel i wyjrzałam za okno.  Razem z kolejnymi kilometrami oddalaliśmy się od Brooklynu. Przyglądałam się ulicom, które stawały się nieco bardziej zatłoczone. Wieżowcom dosłownie rosnącym w oczach. Ludziom  pełnym zakłamania, ludziom pełnym prawdy. Świat się zmieniał. I nie trzeba było dotrzeć na jego kraniec, by móc to zauważyć. 
Gdy docieraliśmy do domu, miałam wrażenie, że jego mury czekały na mnie przez cały ten czas. Na zewnątrz nic się nie zmieniło. Byłam  za to niezmiernie wdzięczna.  Tata wiedział, że wrócę. Nie naprawił nawet płotu, który od dawna chylił się ku upadkowi.  Czułam się częścią tego mieszkania, razem z jego tajemnicami, radościami i troskami.  Nic, nawet najwspanialsza willa, nie mogła mi go zastąpić. 
Joey pomógł mi wysiąść z pojazdu, po czym zaniósł mnie do środka i posadził na łóżku. Gdy przechodziłam przez próg, ogarnęło mnie poczucie bezpieczeństwa. Niemal od zawsze, kiedy niebo spadało mi na głowę, zamykałam się w swoim pokoju razem z marzeniami i dziecięcą wyobraźnią. Nikt nie był w stanie wstąpić do mojego osobistego królestwa. 
- Zaraz przyjdę. Przyniosę tylko jakiś bandaż – oznajmił, uśmiechając się spokojnie, po czym zniknął z mojego pola widzenia. Wrócił po krótkiej chwili oczekiwania z wodą utlenioną, opatrunkiem, innymi lekami i paczką plastrów w ręku. Próbowałam zaciskać zęby, by nie odczuwać bólu, który powiększał się, gdy kolejna warstwa maści lądowała na moim czole, czy kolanie.  Z mojego gardła od czasu do czasu wydobywał się bezgłośny dźwięk. Zwykle jednak bywało tak, że wszelkie dobro pojawiało się dopiero po sporej dawce cierpienia. 
- Jak to się stało? – pytał przerażony Joey, gdy pokazywałam mu rany na moim ciele i wspominałam niemiłe wydarzenia z ostatniego miesiąca, nie pomijając żadnego szczegółu.  Kiedy skończyłam, tata przemyślał moje słowa. Czułam się jak na spowiedzi. Pragnęłam oczyszczenia, odpuszczenia win. Wstyd stopniowo mijał, ustępując miejsca skrusze. 
- Najważniejsze, że postanowiłaś wrócić. – Westchnął. - Witaj w domu, Gracie – powiedział cicho, a na mojej twarzy mimowolnie pojawił się delikatny uśmiech. 
Nie zasnęłam tej nocy. Leżałam w SWOIM łóżku wśród tak bliskich mi pluszaków, będących niegdyś moimi nierealnymi przyjaciółmi. Mój pokój od zawsze był królestwem pięciolatki. Nigdy nie chciałam tego zmieniać. Jego nieme ściany szeptały  mi, że jestem bezpieczna. Tak było i tym razem. Samotność znikała, nawet kiedy byłam jedyną prawdziwie żyjącą mieszkanką tego domu, jeszcze nie pogrążoną w błogim śnie. 
To moja droga wolność. Tylko jej szukałam. Była tuż obok. Ciepło, zimno, zimno, ciepło. Dlaczego wyjechałam? By zatęsknić za chlebem powszednim, odkryć jego życiodajny smak. Teraz byłam w stanie błagać na kolanach o choć jedną kromkę.  

***
Dziękuję summer-sky za ocenę mojego bloga :) Jak widać, trzeba będzie nieco pozmieniać pierwsze rozdziały. Póki co, Grace ma sklerozę i zostawiła swój samochód xD
Jestem także niezmiernie wdzięczna Oli za wykonanie tego szablonu!
 Co do tego rozdziału, jest on chaotyczny.
Życzę wam wszystkim udanego sylwestra!
Zapraszam także do przeczytania e-booka Marty Tarasiuk:
http://marta-tarasiuk.blogspot.com/


czwartek, 13 grudnia 2012

X Rozdział

"Żad­na wiel­ka miłość nie umiera do końca. Możemy strze­lać do niej z pis­to­letu lub za­mykać w naj­ciem­niej­szych za­kamar­kach naszych serc, ale ona jest spryt­niej­sza – wie, jak przeżyć. "
Jonathan Caroll

***


***
Drogi Pamiętniku!
Jak widać, Joey nie jest jedynym człowiekiem odwiedzającym mój szpitalny pokój.  Dzisiaj przyszła do mnie Janet. 
Kobieta zrobiła mi ogromną niespodziankę swoją obecnością. U progu sali stanęła tuż przed południem. Wyglądała znacznie gorzej niż podczas naszego ostatniego spotkania. Zapewne cierpiała. Była zmuszona znosić siebie każdego dnia, jednocześnie nienawidząc własnego odbicia w lustrze. W moim przypadku ten etap się skończył. Uwolniłam się. Wyrzuty sumienia nie są już tak silne. Wiem, że nie mogę ćpać i jednocześnie nie muszę.  Teraz czas na moją przyjaciółkę.
Janet na powitanie rzuciła tylko krótkie „Jak się czujesz?”, kończąc na tym temat białaczki. Byłam jej za to niewątpliwie wdzięczna. Nie miała zamiaru się nade mną litować, mimo, że ledwo trzymałam się na nogach, miałam ciągłe zawroty głowy i powoli umierałam. Dla brunetki dalej byłam tą samą osobą, dlatego to jej chciałam powierzyć ten pamiętnik. Zapytałam, czy przyjdzie następnego dnia, by go odebrać. Zgodziła się. Jestem pewna, że, bez względu na wszystko, nie zajrzy do środka. 
Przyszła razem ze swoją córeczką, Evą. Dziewczynka ma jasne, proste włosy, prawie ciągle się uśmiecha. Ani trochę nie przypomina mojej przyjaciółki. Może to i dobrze. Może, widząc błędy matki, w przyszłości zechce kierować się nieco innymi wartościami. Życzyłam jej tego najbardziej na świecie, z doświadczenia wiedziałam jednak, że człowiek nie potrafi uczyć się na czyichś błędach, wręcz powtarza żywot własnych rodziców, wyciągając wnioski dopiero, gdy wszelka zmiana graniczy z cudem. Ludzkie myśli, nadzieje i potknięcia są jak koło – zawsze, nawet jeśli nie wiadomo jak bardzo byśmy się starali, nie uciekniemy, będziemy się kręcić jak szaleńcy po gładkim obwodzie. Ze zniecierpliwieniem czekam na kogoś wystarczająco szczęśliwego i mądrego, kto będzie w stanie przerwać ten chory ciąg.
Janet pytała, czy biorę. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Wolałam, by o tym nie wspominała. Przeczuwałam jednak, że  to dla niej ważne. Potrzebowała autorytetu. Choć  byłam marnym wzorem, zamilkłam. Wiedziałam, że wszelka nadzieja, nawet złudna, potrafi jej pomóc. 
I nastała niezręczna cisza.
Nie znałam się na dzieciach. Mimo, że spędziłam wiele godzin na przyglądaniu się codziennym zabawom dziewczynki, w mojej głowie pozostawała odwieczna pustka. Nie nauczę się opieki nad kimś mniejszym. Ta świadomość mnie paraliżowała. Na szczęście w pewnym momencie milczenie zostało przerwane przez głos dziewczynki. O dziwo nie bała się mnie, nie bała się reszty świata. Usiadła na skraju łóżka, zaczynając opowieść o szkole, koleżankach, swojej mamie. Nazywała mnie „ciocią Bells”. Mówiła o ćwiczeniach pożarowych na lekcjach angielskiego, prezencie urodzinowym w postaci misia z kokardką, ciekawiło ją imię mojej córeczki. Z radością odpowiadałam na wszystkie pytania. Wystarczył jej uśmiech, a mój nastrój stopniowo się poprawiał. Niesamowite, ile szczęścia dzieci potrafią wnieść w czyjeś życie. 
Czy Gracie będzie tak samo wesoła, nieskażona złem świata, szczęśliwa? Wierzę  w to. Pozostaje mi tylko wiara.
Na pożegnanie dziewczynka uścisnęła mnie swoimi rączkami. Choć były bardzo małe, dawały wiele miłości. To właśnie ciepło serca było najgorętsze, ogrzewało nawet tych najbardziej zmarzniętych. 
Czułam, że żegnałam się nie tylko z Evą. Był ktoś jeszcze. Ktoś znacznie mi bliższy.  
Czyżby to oznaczało, że wypełniłam już swoją misję? Że prawdziwie żyłam tylko przez kilka miesięcy?  Jednak byłam szczęśliwa. Miałam swoje „pięć minut”. Egzystowałam, czekając na krótkotrwałą, lecz bezgraniczną radość. Później już tylko istniałam. Nic więcej. Mam wrażenie, że ktoś chce uchronić mnie przed tym, co ma nastąpić. Może to odpowiedni moment na koniec, choć wydaje mi się, że akcja dopiero się rozpoczęła. 
Godzę się z tym. Przecież już nic nie zdziałam. 
Żegnaj świecie – wieczna pułapko, dająca złudne szczęście. Do widzenia, Gracie. A może raczej  „do zobaczenia”?  Moja nadziejo, motywacjo. Dawałaś mi siłę do życia, wtedy, gdy było najtrudniej. Żegnaj, Joey. Dzięki Tobie znów wierzę w prawdziwą miłość. Tę dobrą, wytrwałą, wywołującą uśmiech na mojej twarzy. Bezpieczeństwo. Żegnaj, Pamiętniku, cierpliwie wysłuchujący moich żali.
Nie chcę już niczego więcej. Dostałam od życia najpiękniejszą niespodziankę. Odchodzę spełniona. Choć nie potrafię wstać z łóżka, jestem silniejsza niż kiedykolwiek. Wygrałam tę bitwę. 
Bella,
30.04.1994r. 

Rano obudziłam się, niemalże ściskając w rękach pamiętnik. Gdybym tylko mogła, zabrałabym go ze sobą dosłownie wszędzie. Był jak matczyny głos. Troskliwy, opiekuńczy, wskazujący właściwą drogę. Tak bardzo mi go brakowało. Niechętnie zwlekłam się z łóżka, które niegdyś należało do Harleya. Szczerze mówiąc, od kilku dni nie wracałam do swojego mieszkania. Obecnie pusty dom brunetki i więźnia całkowicie mi wystarczał, w dodatku czułam się w nim nieco mniej samotna. Wiedziałam, że moje nastawienie zmieni się, kiedy będę zmuszona do zapłacenia wszelkich rachunków, lecz póki co żyłam chwilą.
Gdy stanęłam na nogi, zdałam sobie sprawę, że jestem głodna. Pobiegłam w kierunku kuchni, a jednocześnie mojej dawnej sypialni. To właśnie tam budziłam się po każdej imprezie, nie mając najmniejszego pojęcia o tym, co działo się wcześniej.
 Zjadłam śniadanie. Zwykły chleb posmarowany tanim dżemem kupionym za wyżebrane pieniądze. Z każdym kęsem  moje obrzydzenie było coraz większe.  Połykałam czyjąś litość. Litość ludzi, którzy bezczelnie śmiali się z mojego upadku. Musiałam jednak przyjmować to, co dawało mi życie, inaczej już dawno przestałabym istnieć.  Przeżywałam ten koszmar codziennie, udając, że każde kolejne kromki są tymi pierwszymi.
Tego dnia postanowiłam odwiedzić leżącą w szpitalu Evę. Zaledwie dwie doby minęły odkąd byłam zmuszona do wezwania karetki. Dlaczego nie przyszłam do niej wcześniej? Odpowiedź brzmiała: ze strachu. Co prawda gdyby dziewczyna zmarła, powiadomiono by mnie o tym, a póki co nie otrzymałam żadnej informacji,  lecz mimo wszystko nie chciałam oglądać jej słabej, nieprzytomnej.  Wtedy za wszelką cenę pragnęłabym pomóc brunetce, nawet jeśli nie mogłabym nic zdziałać.
Wyszłam na zewnątrz, gdzie jak zwykle było duszno i gorąco. Wzięłam głęboki wdech. Ciężkość powietrza utrudniała mi oddychanie. Nie miałam najmniejszej ochoty na wycieczkę, jednak nie mogłam dłużej odwlekać tej wizyty.  Wiedziałam, że czas lubi bawić się w berka.
 Autobus nadjechał w momencie, gdy dotarłam na przystanek. Wsiadłam do niego i po kilku chwilach znalazłam się przy szpitalu.  Budynek był dość stary, jednak odpowiedni ludzie dbali o jego konserwację. Nieduże okna ograniczały spojrzenie na świat. Z pewnością wystarczyło kilka dni spędzonych w malutkim pokoiku, by dostać depresji.
Na portierni, po przedstawieniu się i podaniu nazwiska pacjentki, jedna z pielęgniarek poinformowała mnie o miejscu pobytu Evy.  Podziękowałam kobiecie, po czym udałam się we wskazanym przez nią kierunku.
Drzwi były otwarte. Czułam się tak, jakbym znajdowała się na rozstaju dróg.  Ode mnie zależało, w którą stronę pójdę. Czy wybiorę cierpienie i trud, czy raczej banalną ścieżkę pozbawioną przeszkód, połączoną z wieczną samotnością. Bez wahania zdecydowałam się na drugą opcję. Wiedziałam, że tam czeka mnie coś, czego nigdy bym się nie spodziewała.  Nieznane. Ale przecież byłam maniaczką ryzyka. Jakim prawem bałam się ujrzenia twarzy dobrej przyjaciółki? Próbowałam narkotyków, alkoholu, tego, co w nadmiarze jest groźne i niebezpieczne. A jednak wtedy moje przerażenie osiągało minimalny poziom. Być może to przez ciągłą gadaninę ludzi. Oni zwykle mówili o tym, jak szalenie przeżyli sobotni wieczór, czy ile wypili na imprezie. Nie rozmawiali o trudzie życia,  chorobie. Udawali niezniszczalnych. Nic w tym dziwnego, przecież młodość jest krzywym zwierciadłem. Patrząc na własne odbicia widzimy olbrzymów, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo jesteśmy mali.
Weszłam do pomieszczenia. Zostałam otoczona przez paletę różnych odcieni białego. Na łóżku przede mną nieruchomo leżała niepozorna, czarnowłosa kobieta. Była blada i nieprzytomna, podłączona do specjalistycznej aparatury milionami rurek. Nie słyszałam jej oddechu, głosu, czy śmiechu. Do moich uszu dochodził tylko cichy dźwięk urządzeń. Przyjrzałam się tabliczce wiszącej na metalowej konstrukcji. Eva Morgan. Nic już nie pozostało z osoby, którą kiedyś znałam. A  jednak nie pomyliłam sal, choć przez krótką chwilę ta opcja wydawała się być jedynym sensownym wytłumaczeniem tej sytuacji.
Opadłam na krzesło stojące nieopodal.  Nie zauważyłam nawet, że do pokoju wkroczył lekarz.
- Dzień dobry. Nazywam się John McKarley. Jestem anestezjologiem – przywitał się, podając mi rękę. Był starszym, siwiejącym mężczyzną niewielkiego wzrostu. Na jego nosie spoczywały duże, czarne okulary. Miałam wrażenie, że topił się w swoim szpitalnym kitlu.
- Grace… - zawahałam się przez krótką chwilę. – Grace Fieldes – ostatecznie jednak utożsamiając się z moim ojcem.
- I jest pani…
- Przyjaciółką pacjentki – odpowiedziałam.
Doktor westchnął ciężko, podchodząc do jednego z urządzeń najprawdopodobniej kontrolującego aktywność mózgu. Na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Dostrzegłam w nim cień zrozumienia.
- Mózg dziewczyny został poważnie uszkodzony podczas uderzenia. Jest w śpiączce – oznajmił.
- Wyjdzie z tego? – zapytałam.
- Nie wiem – odparł lekarz.
Pokiwałam głową na znak, że doskonale zrozumiałam jego słowa.
-Zawsze trzeba mieć nadzieję – dodałam, próbując się uśmiechnąć. W końcu nadzieja nie jest matką głupich. To światło w korytarzu mroku, studnia na pustyni. Nawet jeśli jest złudną fatamorganą, daje siłę do dalszej wędrówki.
 Doktor zniknął po krótkiej obserwacji brunetki. W pomieszczeniu nie było już nikogo innego. Ku mojemu zaskoczeniu, czułam się dość obco. Słyszałam, że osoby będące w śpiączce doskonale słyszą wszystko, co dzieje się dookoła, tyle tylko, że nie mogą się obudzić. Jakby były więźniami własnego ciała. Nie wiedziałam, czy to prawda, jednak z czasem zaczęłam mówić do mojej towarzyszki. Pragnęłam tylko przerwać ciszę. Opowiadałam o swoim życiu, balecie, tacie i mamie. Z moich ust wydobywały się kolejne słowa. Wciąż czekałam na choć minimalną reakcję: ruch powieki czy palca u nogi. Liczyłam, że gdy otworzy oczy, będę mogła ją naprawdę uratować. Nieprawdopodobne, że w rzeczywistości nigdy nie miałam czasu, by z porozmawiać z brunetką. Znałam jedynie jej imię i miejsce zamieszkania. Równie dobrze te  informacje mogłabym znaleźć w książce telefonicznej czy Internecie. Może po prostu wmówiłam sobie, że Eva  to moja przyjaciółka, podczas gdy byłyśmy sobie zupełnie obce? W końcu przyjaźń nie jest grą w pokera.
Mogłam się obwiniać, mówić, że nie zareagowałam odpowiednio wcześnie na niecodzienne zachowanie kobiety. To jednak nie miałoby najmniejszego sensu. Przecież na tym świecie nic nie było pewne. Ludzie budzili się jednego dnia, zdrowi i wypoczęci, umierali następnej nocy. Bogaci tracili fortunę, bezdomni wygrywali na loterii. Nikt nie był w stanie przewidzieć przyszłości. Nikt też nie myślał, że wychodząc z domu w poniedziałkowy poranek zostanie przejechany przez samochód.  Podobno należy pamiętać o śmierci, jednak przez to bardzo łatwo można zapomnieć o życiu.
Przyjrzałam się nieco bliżej kolorowym ekranom, na których wyraźnie wyrysowane były różnorakie linie. To zaskakujące, że kilka maszyn decyduje o dalszym losie danego człowieka. Przez moment, tylko przez krótki moment, wyobraziłam sobie, że wszystkie kreski nagle osiągają wartość zerową. Przeszedł mnie dreszcz. Zdałam sobie sprawę, że bycie świadkiem śmierci jest czymś, co przeraża mnie najbardziej. Zwykła bezradność.
Westchnęłam ciężko, wsłuchując się w cichy, regularny dźwięk.  Bałam się, że z czasem usłyszę ciągłą i jednostajną melodię. Wstałam więc pospiesznie, żegnając Evę.  Liczyłam na to, że jeszcze kiedyś ją zobaczę, tyle tylko, że w zupełnie innych okolicznościach.
Słońce już dawno zdążyło zniknąć z horyzontu. Nic dziwnego, przecież w małym, szpitalnym pokoju spędziłam kilka dobrych godzin. Postanowiłam, że podaruję sobie podróż autobusem. Spacer wydawał się być o wiele bardziej przyjemniejszy. Miasto było doskonale oświetlone.  Włożyłam ręce do kieszeni spodni, rozpoczynając wędrówkę.
W pewnym momencie poczułam czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Z moich ust wydobył się głuchy dźwięk przerażenia. Odwróciłam się odruchowo, mając nadzieję, że zobaczę jakąś znajomą twarz. Myliłam się. Przede mną stali dwaj dobrze zbudowani mężczyźni.  Ich łyse głowy były przykryte kapturami. Nosili luźne, dżinsowe spodnie. Nie widziałam dokładnie ich twarzy, lecz już z daleka mogłam wyczuć alkohol w oddechu.
- Cześć piękna – zaczął jeden. – Masz pożyczyć kilka baksów?
Przez chwilę stałam w totalnym osłupieniu.  Patrzyłam na nich zupełnie tak , jakbym nie dosłyszała pytania. Nie byłam w stanie wypowiedzieć ani słowa.  Dobrze wiedziałam, że nie powinnam zadzierać z ludźmi w takim stanie.
- Rusz się! – wrzasnął drugi.
Oprzytomniałam.  Otworzyłam swoją torebkę w poszukiwaniu pieniędzy.  Z sekundy na sekundę stawałam się coraz bardziej nerwowa, czując na sobie zniecierpliwione spojrzenie mężczyzn. Trudno w to uwierzyć, ale wzrok czasem potrafił być potężniejszy niż słowa. W końcu chwyciłam do ręki portfel. Ukradkiem zbadałam jego zawartość. Kilka dolarów. Wszystko, co miałam. Chciałam walczyć o życie perfidnym kłamstwem, choć to ono wcześniej zdążyła mnie zniszczyć.
- Nic nie mam – odrzekłam cicho, bojąc się ich reakcji. Chciałam spokojnie odejść. Szybko jednak zdążyłam się zorientować, że to nie koniec tego koszmaru.
Nastąpił krótki moment zawahania. Podjęłam spontaniczną decyzję.  Uciekłam. Oni ruszyli za mną. Nie musiałam się odwracać, by to sprawdzić – byłam w stu procentach pewna. Słyszałam szybkie kroki, krzyki i przekleństwa. Ciekawość jednak nie chciała mnie opuścić. Odwróciłam się. Pragnęłam wiedzieć, czy mam nad nimi przewagę. Popełniłam błąd. Nie wiedziałam, jak wygląda droga wijąca się przede mną, dlatego musiałam zwolnić. Oboje zdążyli mnie dogonić. Skręciłam w pierwszą lepszą aleję, która okazała się być ślepą uliczką. Przestrzeń między dwoma kamienicami prowadziła donikąd.
Głęboki oddech.
Niezdarnie wspięłam się na ogromny kosz na śmieci. Próbowałam przejść na drugą stronę płotu, jednak zdążyłam tylko skaleczyć się o jego ostre pręty. Upadłam na ziemię.
Miałam tę jedną chwilę na ucieczkę. Nie ruszyłam się z miejsca. Bałam się. Wyższy mężczyzna uderzył mnie pięścią w brzuch. Pierwszy cios. Błagałam o litość. Nawet nie próbowałam się bronić. Przecież przemoc wobec innych była bezsensowna.  Czyżby świat stanął na głowie, a siła grawitacji była tak mocna, że ludzie tego nie zauważyli? Ach tak, w końcu świat stał na głowie już od tysiącleci. Nie mogłam wprost uwierzyć w to, co widziałam, czułam. Jakby ktoś tylko się ze mną bawił.  Czekałam na moment, w którym wprowadzi mnie do prawdziwego świata. Czekałam na próżno.  Miałam ochotę krzyknąć „dlaczego?!”, lecz ktoś zatykał ręką moje usta. Absurd. Czysty absurd.
Kolejne uderzenia i kopniaki. W twarz, ręce i nogi. W pewnym momencie zostałam rzucona na ścianę. Osunęłam się po niej jak zdechła jaszczurka. Stopniowo traciłam przytomność.  Bolał mnie dosłownie każdy milimetr ciała. Przestawałam odróżniać ból od braku czucia. Teraz chciałam tylko się obudzić.
Otworzyłam oczy po kilku godzinach. Przynajmniej tak mi się wydawało. Straciłam rachubę czasu. Równie dobrze mogły minąć dwie minuty. Byłam zdezorientowana. Oddychałam głęboko, próbując przypomnieć sobie genezę wszystkich siniaków, którymi byłam ozdobiona. Rozejrzałam się dookoła. Przy moim ramieniu leżała otwarta torebka – bez telefonu komórkowego i portfela, jednak z prawem jazdy i pamiętnikiem w środku. Zawiesiłam ją na szyję. Na szczęście w dziurawym materiale został ukryty pęk kluczy. Siła bandytów nie mówiła nic o ich inteligencji.
 Nagle oczami wyobraźni zobaczyłam twarze moich napastników. Były wykrzywione w grymasie okrucieństwa i złości. Te nieobliczalne spojrzenia, których z czasem nie potrafiłam rozszyfrować. Otrząsnęłam się momentalnie. Strach stopniowo zaczął mnie paraliżować. Jednak musiałam się podnieść. Z każdym ruchem ból stawał się coraz ostrzejszy. Bałam się, że nie jestem sama na tym pustkowiu, że ktoś wciąż mnie obserwuje. Wstałam, utykając na prawą nogę.  Rozejrzałam się dookoła. Cienie szczerzyły do mnie zęby w szyderczym uśmiechu.  Zachwiałam się.  Wzięłam głęboki oddech, łapiąc się za głowę.  Świat na chwilę zawirował. Ruszyłam w dalszą drogę. Musiałam czym prędzej wydostać się z tej ciemnej alei. Po przejściu kilku metrów miałam wrażenie, że dotarłam na koniec świata. Chciałam wierzyć, że mogę iść dalej.
Czasem po prostu nie zdawałam sobie sprawy z naszych możliwości. Byłam przytłoczona różnorakimi barierami stawianym przez innych ludzi, podczas gdy tak łatwo mogłam je pokonać. Wystarczyła nadzieja.
W oddali ujrzałam budkę telefoniczną. Z trudem się do niej dowlokłam. Dysząc, podniosłam słuchawkę. W  głowie wciąż słyszałam powtarzający się ciąg cyfr. 798473586. Joey. Tata.  Nie wiedziałam, czemu tak bardzo potrzebowałam spotkania  z tym człowiekiem. Przecież nie był w stanie zabrać mnie do domu. Znajdował się  kilkaset kilometrów dalej. Zapewne odrzuciłby mnie po tym, jak go potraktowałam. Kiedyś uważałam go za bezużytecznego śmiecia, Kłamstwo. Mimo wszystko tęskniłam za jego głosem, który wystarczyłby mi w zupełności.
Byłam marnotrawną córką, pragnącą powrotu do domu. Nie zastanawiając się dłużej, wybrałam numer, poprzedzając go liczbą informującą o rozmowie na koszt adresata. Usłyszałam sygnał. W tych sekundach chyba najbardziej brakowało mi mojego rodziciela. Po chwili jednak mogłam odetchnąć z ulgą.
- Halo? – powiedział cicho. – Kto mówi?
Miałam wrażenie, że z moich oczu zaraz popłyną strumienie oczyszczających łez.  To był on. Najprawdziwszy on. Przerażająco-piękna rzeczywistość. Nareszcie byłam u siebie. Marzyłam o tym, by móc go przytulić. Nie robiłam tego od tak dawna.
-Tata! – Załkałam ze szczęścia. Cały ból ogarniający moje ciało stał się mniej intensywny.
- Gracie! – wykrzyknął ucieszony, a jednocześnie zmartwiony moim płaczem. – Co się dzieje?
- Gdzie jesteś? – nie odpowiedziałam na jego pytanie.
- Wracam z konferencji z Nowego Jorku – odrzekł. – Co się stało? – powtórzył.
- Zawróć, proszę! – zawołałam. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Zsunęłam się na ziemię. – Tutaj jest gorzej niż w piekle. Nie chcę tak żyć! Przepraszam, że byłam taka naiwna i głupia, że to moje zdanie zawsze było najważniejsze. Przepraszam, że ci nie wierzyłam, nie potrafiłam docenić. Tak bardzo cię kocham, tato. Przepraszam – zakończyłam, wyprana z sił. Wyczerpana psychicznie i fizycznie.  Pozostało mi czekać na jego reakcję. Nie zdziwiłabym się, gdyby już dawno odłożył słuchawkę, nie chcąc dłużej wysłuchiwać mojego monologu. Byłam zbyt przejęta własnymi słowami, by zwrócić uwagę na sygnał.  Bałam się odrzucenia. Kolejnej porażki. Zmarnowanej nadziei. Razem z nią odeszłaby szansa na odnalezienie sensu życia. Sama byłam ślepa. Potrzebowałam przewodnika. Wolałam nastawić się na najgorsze, w głębi duszy jednak liczyłam na ostatnią szansę. Tę wyjątkową. Miałam wrażenie, że byłam na ogromnej sali sądowej, gdzie ktoś decydował o mojej przyszłości.  Ktoś inny niż ja.

***
Wreszcie dodałam listę obserwowanych :D Przez przypadek zmieniłam także swój pseudonim na imię i nazwisko, czego teraz nie umiem zmienić. Trudno :)
Rozdział dość długi, mam nadzieję, że się nie zanudzicie. Tym razem nie potrafiłam sobie poradzić z zapiskami Belli. Nic się nie kleiło :/ Po prostu zabrakło mi tematów. Obecnie będę musiała zmierzyć się z pisaniem z perspektywy Joeya po jej śmierci. Zobaczymy, jak to będzie. Obym wam nie zamąciła w głowach ciągłą zmianą narracji xD 
Przepraszam, że komentuję wasze posty z tak dużym opóźnieniem. Od ostatniego miesiąca w szkole męczą nas próbnymi egzaminami, a mi momentami brakuje weny zarówno na pisanie, jak i czytanie.