czwartek, 13 grudnia 2012

X Rozdział

"Żad­na wiel­ka miłość nie umiera do końca. Możemy strze­lać do niej z pis­to­letu lub za­mykać w naj­ciem­niej­szych za­kamar­kach naszych serc, ale ona jest spryt­niej­sza – wie, jak przeżyć. "
Jonathan Caroll

***


***
Drogi Pamiętniku!
Jak widać, Joey nie jest jedynym człowiekiem odwiedzającym mój szpitalny pokój.  Dzisiaj przyszła do mnie Janet. 
Kobieta zrobiła mi ogromną niespodziankę swoją obecnością. U progu sali stanęła tuż przed południem. Wyglądała znacznie gorzej niż podczas naszego ostatniego spotkania. Zapewne cierpiała. Była zmuszona znosić siebie każdego dnia, jednocześnie nienawidząc własnego odbicia w lustrze. W moim przypadku ten etap się skończył. Uwolniłam się. Wyrzuty sumienia nie są już tak silne. Wiem, że nie mogę ćpać i jednocześnie nie muszę.  Teraz czas na moją przyjaciółkę.
Janet na powitanie rzuciła tylko krótkie „Jak się czujesz?”, kończąc na tym temat białaczki. Byłam jej za to niewątpliwie wdzięczna. Nie miała zamiaru się nade mną litować, mimo, że ledwo trzymałam się na nogach, miałam ciągłe zawroty głowy i powoli umierałam. Dla brunetki dalej byłam tą samą osobą, dlatego to jej chciałam powierzyć ten pamiętnik. Zapytałam, czy przyjdzie następnego dnia, by go odebrać. Zgodziła się. Jestem pewna, że, bez względu na wszystko, nie zajrzy do środka. 
Przyszła razem ze swoją córeczką, Evą. Dziewczynka ma jasne, proste włosy, prawie ciągle się uśmiecha. Ani trochę nie przypomina mojej przyjaciółki. Może to i dobrze. Może, widząc błędy matki, w przyszłości zechce kierować się nieco innymi wartościami. Życzyłam jej tego najbardziej na świecie, z doświadczenia wiedziałam jednak, że człowiek nie potrafi uczyć się na czyichś błędach, wręcz powtarza żywot własnych rodziców, wyciągając wnioski dopiero, gdy wszelka zmiana graniczy z cudem. Ludzkie myśli, nadzieje i potknięcia są jak koło – zawsze, nawet jeśli nie wiadomo jak bardzo byśmy się starali, nie uciekniemy, będziemy się kręcić jak szaleńcy po gładkim obwodzie. Ze zniecierpliwieniem czekam na kogoś wystarczająco szczęśliwego i mądrego, kto będzie w stanie przerwać ten chory ciąg.
Janet pytała, czy biorę. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Wolałam, by o tym nie wspominała. Przeczuwałam jednak, że  to dla niej ważne. Potrzebowała autorytetu. Choć  byłam marnym wzorem, zamilkłam. Wiedziałam, że wszelka nadzieja, nawet złudna, potrafi jej pomóc. 
I nastała niezręczna cisza.
Nie znałam się na dzieciach. Mimo, że spędziłam wiele godzin na przyglądaniu się codziennym zabawom dziewczynki, w mojej głowie pozostawała odwieczna pustka. Nie nauczę się opieki nad kimś mniejszym. Ta świadomość mnie paraliżowała. Na szczęście w pewnym momencie milczenie zostało przerwane przez głos dziewczynki. O dziwo nie bała się mnie, nie bała się reszty świata. Usiadła na skraju łóżka, zaczynając opowieść o szkole, koleżankach, swojej mamie. Nazywała mnie „ciocią Bells”. Mówiła o ćwiczeniach pożarowych na lekcjach angielskiego, prezencie urodzinowym w postaci misia z kokardką, ciekawiło ją imię mojej córeczki. Z radością odpowiadałam na wszystkie pytania. Wystarczył jej uśmiech, a mój nastrój stopniowo się poprawiał. Niesamowite, ile szczęścia dzieci potrafią wnieść w czyjeś życie. 
Czy Gracie będzie tak samo wesoła, nieskażona złem świata, szczęśliwa? Wierzę  w to. Pozostaje mi tylko wiara.
Na pożegnanie dziewczynka uścisnęła mnie swoimi rączkami. Choć były bardzo małe, dawały wiele miłości. To właśnie ciepło serca było najgorętsze, ogrzewało nawet tych najbardziej zmarzniętych. 
Czułam, że żegnałam się nie tylko z Evą. Był ktoś jeszcze. Ktoś znacznie mi bliższy.  
Czyżby to oznaczało, że wypełniłam już swoją misję? Że prawdziwie żyłam tylko przez kilka miesięcy?  Jednak byłam szczęśliwa. Miałam swoje „pięć minut”. Egzystowałam, czekając na krótkotrwałą, lecz bezgraniczną radość. Później już tylko istniałam. Nic więcej. Mam wrażenie, że ktoś chce uchronić mnie przed tym, co ma nastąpić. Może to odpowiedni moment na koniec, choć wydaje mi się, że akcja dopiero się rozpoczęła. 
Godzę się z tym. Przecież już nic nie zdziałam. 
Żegnaj świecie – wieczna pułapko, dająca złudne szczęście. Do widzenia, Gracie. A może raczej  „do zobaczenia”?  Moja nadziejo, motywacjo. Dawałaś mi siłę do życia, wtedy, gdy było najtrudniej. Żegnaj, Joey. Dzięki Tobie znów wierzę w prawdziwą miłość. Tę dobrą, wytrwałą, wywołującą uśmiech na mojej twarzy. Bezpieczeństwo. Żegnaj, Pamiętniku, cierpliwie wysłuchujący moich żali.
Nie chcę już niczego więcej. Dostałam od życia najpiękniejszą niespodziankę. Odchodzę spełniona. Choć nie potrafię wstać z łóżka, jestem silniejsza niż kiedykolwiek. Wygrałam tę bitwę. 
Bella,
30.04.1994r. 

Rano obudziłam się, niemalże ściskając w rękach pamiętnik. Gdybym tylko mogła, zabrałabym go ze sobą dosłownie wszędzie. Był jak matczyny głos. Troskliwy, opiekuńczy, wskazujący właściwą drogę. Tak bardzo mi go brakowało. Niechętnie zwlekłam się z łóżka, które niegdyś należało do Harleya. Szczerze mówiąc, od kilku dni nie wracałam do swojego mieszkania. Obecnie pusty dom brunetki i więźnia całkowicie mi wystarczał, w dodatku czułam się w nim nieco mniej samotna. Wiedziałam, że moje nastawienie zmieni się, kiedy będę zmuszona do zapłacenia wszelkich rachunków, lecz póki co żyłam chwilą.
Gdy stanęłam na nogi, zdałam sobie sprawę, że jestem głodna. Pobiegłam w kierunku kuchni, a jednocześnie mojej dawnej sypialni. To właśnie tam budziłam się po każdej imprezie, nie mając najmniejszego pojęcia o tym, co działo się wcześniej.
 Zjadłam śniadanie. Zwykły chleb posmarowany tanim dżemem kupionym za wyżebrane pieniądze. Z każdym kęsem  moje obrzydzenie było coraz większe.  Połykałam czyjąś litość. Litość ludzi, którzy bezczelnie śmiali się z mojego upadku. Musiałam jednak przyjmować to, co dawało mi życie, inaczej już dawno przestałabym istnieć.  Przeżywałam ten koszmar codziennie, udając, że każde kolejne kromki są tymi pierwszymi.
Tego dnia postanowiłam odwiedzić leżącą w szpitalu Evę. Zaledwie dwie doby minęły odkąd byłam zmuszona do wezwania karetki. Dlaczego nie przyszłam do niej wcześniej? Odpowiedź brzmiała: ze strachu. Co prawda gdyby dziewczyna zmarła, powiadomiono by mnie o tym, a póki co nie otrzymałam żadnej informacji,  lecz mimo wszystko nie chciałam oglądać jej słabej, nieprzytomnej.  Wtedy za wszelką cenę pragnęłabym pomóc brunetce, nawet jeśli nie mogłabym nic zdziałać.
Wyszłam na zewnątrz, gdzie jak zwykle było duszno i gorąco. Wzięłam głęboki wdech. Ciężkość powietrza utrudniała mi oddychanie. Nie miałam najmniejszej ochoty na wycieczkę, jednak nie mogłam dłużej odwlekać tej wizyty.  Wiedziałam, że czas lubi bawić się w berka.
 Autobus nadjechał w momencie, gdy dotarłam na przystanek. Wsiadłam do niego i po kilku chwilach znalazłam się przy szpitalu.  Budynek był dość stary, jednak odpowiedni ludzie dbali o jego konserwację. Nieduże okna ograniczały spojrzenie na świat. Z pewnością wystarczyło kilka dni spędzonych w malutkim pokoiku, by dostać depresji.
Na portierni, po przedstawieniu się i podaniu nazwiska pacjentki, jedna z pielęgniarek poinformowała mnie o miejscu pobytu Evy.  Podziękowałam kobiecie, po czym udałam się we wskazanym przez nią kierunku.
Drzwi były otwarte. Czułam się tak, jakbym znajdowała się na rozstaju dróg.  Ode mnie zależało, w którą stronę pójdę. Czy wybiorę cierpienie i trud, czy raczej banalną ścieżkę pozbawioną przeszkód, połączoną z wieczną samotnością. Bez wahania zdecydowałam się na drugą opcję. Wiedziałam, że tam czeka mnie coś, czego nigdy bym się nie spodziewała.  Nieznane. Ale przecież byłam maniaczką ryzyka. Jakim prawem bałam się ujrzenia twarzy dobrej przyjaciółki? Próbowałam narkotyków, alkoholu, tego, co w nadmiarze jest groźne i niebezpieczne. A jednak wtedy moje przerażenie osiągało minimalny poziom. Być może to przez ciągłą gadaninę ludzi. Oni zwykle mówili o tym, jak szalenie przeżyli sobotni wieczór, czy ile wypili na imprezie. Nie rozmawiali o trudzie życia,  chorobie. Udawali niezniszczalnych. Nic w tym dziwnego, przecież młodość jest krzywym zwierciadłem. Patrząc na własne odbicia widzimy olbrzymów, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo jesteśmy mali.
Weszłam do pomieszczenia. Zostałam otoczona przez paletę różnych odcieni białego. Na łóżku przede mną nieruchomo leżała niepozorna, czarnowłosa kobieta. Była blada i nieprzytomna, podłączona do specjalistycznej aparatury milionami rurek. Nie słyszałam jej oddechu, głosu, czy śmiechu. Do moich uszu dochodził tylko cichy dźwięk urządzeń. Przyjrzałam się tabliczce wiszącej na metalowej konstrukcji. Eva Morgan. Nic już nie pozostało z osoby, którą kiedyś znałam. A  jednak nie pomyliłam sal, choć przez krótką chwilę ta opcja wydawała się być jedynym sensownym wytłumaczeniem tej sytuacji.
Opadłam na krzesło stojące nieopodal.  Nie zauważyłam nawet, że do pokoju wkroczył lekarz.
- Dzień dobry. Nazywam się John McKarley. Jestem anestezjologiem – przywitał się, podając mi rękę. Był starszym, siwiejącym mężczyzną niewielkiego wzrostu. Na jego nosie spoczywały duże, czarne okulary. Miałam wrażenie, że topił się w swoim szpitalnym kitlu.
- Grace… - zawahałam się przez krótką chwilę. – Grace Fieldes – ostatecznie jednak utożsamiając się z moim ojcem.
- I jest pani…
- Przyjaciółką pacjentki – odpowiedziałam.
Doktor westchnął ciężko, podchodząc do jednego z urządzeń najprawdopodobniej kontrolującego aktywność mózgu. Na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Dostrzegłam w nim cień zrozumienia.
- Mózg dziewczyny został poważnie uszkodzony podczas uderzenia. Jest w śpiączce – oznajmił.
- Wyjdzie z tego? – zapytałam.
- Nie wiem – odparł lekarz.
Pokiwałam głową na znak, że doskonale zrozumiałam jego słowa.
-Zawsze trzeba mieć nadzieję – dodałam, próbując się uśmiechnąć. W końcu nadzieja nie jest matką głupich. To światło w korytarzu mroku, studnia na pustyni. Nawet jeśli jest złudną fatamorganą, daje siłę do dalszej wędrówki.
 Doktor zniknął po krótkiej obserwacji brunetki. W pomieszczeniu nie było już nikogo innego. Ku mojemu zaskoczeniu, czułam się dość obco. Słyszałam, że osoby będące w śpiączce doskonale słyszą wszystko, co dzieje się dookoła, tyle tylko, że nie mogą się obudzić. Jakby były więźniami własnego ciała. Nie wiedziałam, czy to prawda, jednak z czasem zaczęłam mówić do mojej towarzyszki. Pragnęłam tylko przerwać ciszę. Opowiadałam o swoim życiu, balecie, tacie i mamie. Z moich ust wydobywały się kolejne słowa. Wciąż czekałam na choć minimalną reakcję: ruch powieki czy palca u nogi. Liczyłam, że gdy otworzy oczy, będę mogła ją naprawdę uratować. Nieprawdopodobne, że w rzeczywistości nigdy nie miałam czasu, by z porozmawiać z brunetką. Znałam jedynie jej imię i miejsce zamieszkania. Równie dobrze te  informacje mogłabym znaleźć w książce telefonicznej czy Internecie. Może po prostu wmówiłam sobie, że Eva  to moja przyjaciółka, podczas gdy byłyśmy sobie zupełnie obce? W końcu przyjaźń nie jest grą w pokera.
Mogłam się obwiniać, mówić, że nie zareagowałam odpowiednio wcześnie na niecodzienne zachowanie kobiety. To jednak nie miałoby najmniejszego sensu. Przecież na tym świecie nic nie było pewne. Ludzie budzili się jednego dnia, zdrowi i wypoczęci, umierali następnej nocy. Bogaci tracili fortunę, bezdomni wygrywali na loterii. Nikt nie był w stanie przewidzieć przyszłości. Nikt też nie myślał, że wychodząc z domu w poniedziałkowy poranek zostanie przejechany przez samochód.  Podobno należy pamiętać o śmierci, jednak przez to bardzo łatwo można zapomnieć o życiu.
Przyjrzałam się nieco bliżej kolorowym ekranom, na których wyraźnie wyrysowane były różnorakie linie. To zaskakujące, że kilka maszyn decyduje o dalszym losie danego człowieka. Przez moment, tylko przez krótki moment, wyobraziłam sobie, że wszystkie kreski nagle osiągają wartość zerową. Przeszedł mnie dreszcz. Zdałam sobie sprawę, że bycie świadkiem śmierci jest czymś, co przeraża mnie najbardziej. Zwykła bezradność.
Westchnęłam ciężko, wsłuchując się w cichy, regularny dźwięk.  Bałam się, że z czasem usłyszę ciągłą i jednostajną melodię. Wstałam więc pospiesznie, żegnając Evę.  Liczyłam na to, że jeszcze kiedyś ją zobaczę, tyle tylko, że w zupełnie innych okolicznościach.
Słońce już dawno zdążyło zniknąć z horyzontu. Nic dziwnego, przecież w małym, szpitalnym pokoju spędziłam kilka dobrych godzin. Postanowiłam, że podaruję sobie podróż autobusem. Spacer wydawał się być o wiele bardziej przyjemniejszy. Miasto było doskonale oświetlone.  Włożyłam ręce do kieszeni spodni, rozpoczynając wędrówkę.
W pewnym momencie poczułam czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Z moich ust wydobył się głuchy dźwięk przerażenia. Odwróciłam się odruchowo, mając nadzieję, że zobaczę jakąś znajomą twarz. Myliłam się. Przede mną stali dwaj dobrze zbudowani mężczyźni.  Ich łyse głowy były przykryte kapturami. Nosili luźne, dżinsowe spodnie. Nie widziałam dokładnie ich twarzy, lecz już z daleka mogłam wyczuć alkohol w oddechu.
- Cześć piękna – zaczął jeden. – Masz pożyczyć kilka baksów?
Przez chwilę stałam w totalnym osłupieniu.  Patrzyłam na nich zupełnie tak , jakbym nie dosłyszała pytania. Nie byłam w stanie wypowiedzieć ani słowa.  Dobrze wiedziałam, że nie powinnam zadzierać z ludźmi w takim stanie.
- Rusz się! – wrzasnął drugi.
Oprzytomniałam.  Otworzyłam swoją torebkę w poszukiwaniu pieniędzy.  Z sekundy na sekundę stawałam się coraz bardziej nerwowa, czując na sobie zniecierpliwione spojrzenie mężczyzn. Trudno w to uwierzyć, ale wzrok czasem potrafił być potężniejszy niż słowa. W końcu chwyciłam do ręki portfel. Ukradkiem zbadałam jego zawartość. Kilka dolarów. Wszystko, co miałam. Chciałam walczyć o życie perfidnym kłamstwem, choć to ono wcześniej zdążyła mnie zniszczyć.
- Nic nie mam – odrzekłam cicho, bojąc się ich reakcji. Chciałam spokojnie odejść. Szybko jednak zdążyłam się zorientować, że to nie koniec tego koszmaru.
Nastąpił krótki moment zawahania. Podjęłam spontaniczną decyzję.  Uciekłam. Oni ruszyli za mną. Nie musiałam się odwracać, by to sprawdzić – byłam w stu procentach pewna. Słyszałam szybkie kroki, krzyki i przekleństwa. Ciekawość jednak nie chciała mnie opuścić. Odwróciłam się. Pragnęłam wiedzieć, czy mam nad nimi przewagę. Popełniłam błąd. Nie wiedziałam, jak wygląda droga wijąca się przede mną, dlatego musiałam zwolnić. Oboje zdążyli mnie dogonić. Skręciłam w pierwszą lepszą aleję, która okazała się być ślepą uliczką. Przestrzeń między dwoma kamienicami prowadziła donikąd.
Głęboki oddech.
Niezdarnie wspięłam się na ogromny kosz na śmieci. Próbowałam przejść na drugą stronę płotu, jednak zdążyłam tylko skaleczyć się o jego ostre pręty. Upadłam na ziemię.
Miałam tę jedną chwilę na ucieczkę. Nie ruszyłam się z miejsca. Bałam się. Wyższy mężczyzna uderzył mnie pięścią w brzuch. Pierwszy cios. Błagałam o litość. Nawet nie próbowałam się bronić. Przecież przemoc wobec innych była bezsensowna.  Czyżby świat stanął na głowie, a siła grawitacji była tak mocna, że ludzie tego nie zauważyli? Ach tak, w końcu świat stał na głowie już od tysiącleci. Nie mogłam wprost uwierzyć w to, co widziałam, czułam. Jakby ktoś tylko się ze mną bawił.  Czekałam na moment, w którym wprowadzi mnie do prawdziwego świata. Czekałam na próżno.  Miałam ochotę krzyknąć „dlaczego?!”, lecz ktoś zatykał ręką moje usta. Absurd. Czysty absurd.
Kolejne uderzenia i kopniaki. W twarz, ręce i nogi. W pewnym momencie zostałam rzucona na ścianę. Osunęłam się po niej jak zdechła jaszczurka. Stopniowo traciłam przytomność.  Bolał mnie dosłownie każdy milimetr ciała. Przestawałam odróżniać ból od braku czucia. Teraz chciałam tylko się obudzić.
Otworzyłam oczy po kilku godzinach. Przynajmniej tak mi się wydawało. Straciłam rachubę czasu. Równie dobrze mogły minąć dwie minuty. Byłam zdezorientowana. Oddychałam głęboko, próbując przypomnieć sobie genezę wszystkich siniaków, którymi byłam ozdobiona. Rozejrzałam się dookoła. Przy moim ramieniu leżała otwarta torebka – bez telefonu komórkowego i portfela, jednak z prawem jazdy i pamiętnikiem w środku. Zawiesiłam ją na szyję. Na szczęście w dziurawym materiale został ukryty pęk kluczy. Siła bandytów nie mówiła nic o ich inteligencji.
 Nagle oczami wyobraźni zobaczyłam twarze moich napastników. Były wykrzywione w grymasie okrucieństwa i złości. Te nieobliczalne spojrzenia, których z czasem nie potrafiłam rozszyfrować. Otrząsnęłam się momentalnie. Strach stopniowo zaczął mnie paraliżować. Jednak musiałam się podnieść. Z każdym ruchem ból stawał się coraz ostrzejszy. Bałam się, że nie jestem sama na tym pustkowiu, że ktoś wciąż mnie obserwuje. Wstałam, utykając na prawą nogę.  Rozejrzałam się dookoła. Cienie szczerzyły do mnie zęby w szyderczym uśmiechu.  Zachwiałam się.  Wzięłam głęboki oddech, łapiąc się za głowę.  Świat na chwilę zawirował. Ruszyłam w dalszą drogę. Musiałam czym prędzej wydostać się z tej ciemnej alei. Po przejściu kilku metrów miałam wrażenie, że dotarłam na koniec świata. Chciałam wierzyć, że mogę iść dalej.
Czasem po prostu nie zdawałam sobie sprawy z naszych możliwości. Byłam przytłoczona różnorakimi barierami stawianym przez innych ludzi, podczas gdy tak łatwo mogłam je pokonać. Wystarczyła nadzieja.
W oddali ujrzałam budkę telefoniczną. Z trudem się do niej dowlokłam. Dysząc, podniosłam słuchawkę. W  głowie wciąż słyszałam powtarzający się ciąg cyfr. 798473586. Joey. Tata.  Nie wiedziałam, czemu tak bardzo potrzebowałam spotkania  z tym człowiekiem. Przecież nie był w stanie zabrać mnie do domu. Znajdował się  kilkaset kilometrów dalej. Zapewne odrzuciłby mnie po tym, jak go potraktowałam. Kiedyś uważałam go za bezużytecznego śmiecia, Kłamstwo. Mimo wszystko tęskniłam za jego głosem, który wystarczyłby mi w zupełności.
Byłam marnotrawną córką, pragnącą powrotu do domu. Nie zastanawiając się dłużej, wybrałam numer, poprzedzając go liczbą informującą o rozmowie na koszt adresata. Usłyszałam sygnał. W tych sekundach chyba najbardziej brakowało mi mojego rodziciela. Po chwili jednak mogłam odetchnąć z ulgą.
- Halo? – powiedział cicho. – Kto mówi?
Miałam wrażenie, że z moich oczu zaraz popłyną strumienie oczyszczających łez.  To był on. Najprawdziwszy on. Przerażająco-piękna rzeczywistość. Nareszcie byłam u siebie. Marzyłam o tym, by móc go przytulić. Nie robiłam tego od tak dawna.
-Tata! – Załkałam ze szczęścia. Cały ból ogarniający moje ciało stał się mniej intensywny.
- Gracie! – wykrzyknął ucieszony, a jednocześnie zmartwiony moim płaczem. – Co się dzieje?
- Gdzie jesteś? – nie odpowiedziałam na jego pytanie.
- Wracam z konferencji z Nowego Jorku – odrzekł. – Co się stało? – powtórzył.
- Zawróć, proszę! – zawołałam. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Zsunęłam się na ziemię. – Tutaj jest gorzej niż w piekle. Nie chcę tak żyć! Przepraszam, że byłam taka naiwna i głupia, że to moje zdanie zawsze było najważniejsze. Przepraszam, że ci nie wierzyłam, nie potrafiłam docenić. Tak bardzo cię kocham, tato. Przepraszam – zakończyłam, wyprana z sił. Wyczerpana psychicznie i fizycznie.  Pozostało mi czekać na jego reakcję. Nie zdziwiłabym się, gdyby już dawno odłożył słuchawkę, nie chcąc dłużej wysłuchiwać mojego monologu. Byłam zbyt przejęta własnymi słowami, by zwrócić uwagę na sygnał.  Bałam się odrzucenia. Kolejnej porażki. Zmarnowanej nadziei. Razem z nią odeszłaby szansa na odnalezienie sensu życia. Sama byłam ślepa. Potrzebowałam przewodnika. Wolałam nastawić się na najgorsze, w głębi duszy jednak liczyłam na ostatnią szansę. Tę wyjątkową. Miałam wrażenie, że byłam na ogromnej sali sądowej, gdzie ktoś decydował o mojej przyszłości.  Ktoś inny niż ja.

***
Wreszcie dodałam listę obserwowanych :D Przez przypadek zmieniłam także swój pseudonim na imię i nazwisko, czego teraz nie umiem zmienić. Trudno :)
Rozdział dość długi, mam nadzieję, że się nie zanudzicie. Tym razem nie potrafiłam sobie poradzić z zapiskami Belli. Nic się nie kleiło :/ Po prostu zabrakło mi tematów. Obecnie będę musiała zmierzyć się z pisaniem z perspektywy Joeya po jej śmierci. Zobaczymy, jak to będzie. Obym wam nie zamąciła w głowach ciągłą zmianą narracji xD 
Przepraszam, że komentuję wasze posty z tak dużym opóźnieniem. Od ostatniego miesiąca w szkole męczą nas próbnymi egzaminami, a mi momentami brakuje weny zarówno na pisanie, jak i czytanie. 

7 komentarzy:

  1. No, no, no. nareszcie nasza najdroższa Grace zdecydowała się na telefon do ojca, chociaż powinna to zrobić już dawno temu. Lepiej jednak późno niż wcale, prawda?
    Zaskoczyłaś mnie tym, że Eva to córka przyjaciółki Belli... tego nie spodziewałam się w najmniejszym stopniu.
    No cóż, potrafisz zaskakiwać. Nie mogę się doczekać wpisów z perspektywy Joeya, bo naprawdę jestem ciekawa jak on określi swoje odczucia po śmierci Belli.

    Pozdrawiam. Czekam na dalsze. I weny życzę ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Eva... to ta sama Eva, co w pamiętniku Belli? Nie spodziewałam się tego. :) Przykre, że skończyła tak, jak jej matka. Cieszę się, że Gracie zadzwoniła do Joey'a. Szkoda tylko, że znajdowała się wtedy w tak opłakanej sytuacji. Gdyby poszła inną drogą... Gdyby, gdyby. Ech. Ci faceci... jak tak można traktować drugą osobę? Przecież mogli pobić ją na śmierć. I tylko dlatego, że nie dała im kasy. To przerażające. Nie rozumiem ludzi takich, jak oni.

    OdpowiedzUsuń
  3. Daj spokój, kochana. Każdy ma wiele obowiązków i przez to zaniedbuje inne sprawy. Ale to przecież całkiem zrozumiałe ;)
    To, co najbardziej zdziwiło mnie w tym ostatnim wpisie Belli, to pojawienie się przyjaciółki Janet i jej córki... Evy! Niemal zwaliło mnie to z nóg. Eva z pamiętnika to Eva Morgan, która wciągnęła główną bohaterkę w brudny świat pełen narkotyków i pijackich zabaw? Kolor włosów się nie zgadza, ale przefarbowanie się nie kosztuje wiele zachodu. To dopiero przeznaczenie, jeśli faktycznie to dwie te same dziewczyny... Zastanawiam się, dlaczego Grace tak długo zwlekała z telefonem do ojca. Pogubiła się, rozumiem to doskonale, ale teraz omal nie doszło do tragedii; została jedynie okradziona i pobita, a mogło skończyć się o wiele gorzej. Mam nadzieję, że Joey jak najszybciej przyjedzie po swoją przybraną córkę i zabierze ją z tego piekła. Czy to oznacza, że Gracie na dobre pojęła swój błąd, a teraz już nie pokusi się o drugi tak ryzykowny krok? Mam szczerą nadzieję.
    Czekam na ciąg dalszy ;*

    OdpowiedzUsuń
  4. Miałam skomentować już na informatyce, ale nie zdążyłam. Cóż skoro tak wyszło to chyba nadszedł czas, by drugi raz podejść do napisania komentarza. Mam tylko nadzieje, że nie zapomnę o niczym istotnym. Na początek muszę powiedzieć ci, że jestem zachwycona! Umiesz tak genialnie wszystko opisać, oddać dramatyzm i emocje chwili, że jestem wprost o to zazdrosna i szczerze powiedziawszy szczęśliwa, że mogę przeczytać coś tak dobrego. Ja chcę więcej i tyle!
    Cieszę się, że Grace w końcu postawiła ten jeden ciężki, ale za to bardzo ważny krok do przodu - dzwoniąc do taty, choć fakt, że towarzyszyło temu wcale niemało traumatyczne przeżycie, ale za to dało całkiem ciekawy, a w zasadzie oczekiwany przeze mnie już od dawna skutek. Tylko dlaczego zakończyłaś właśnie w takim momencie? Teraz będę się zastanawiać i głowić, czy ojciec dziewczyny jednak wysłuchał jej do końca, czy też nie? No i jaka będzie odpowiedź na jej wylewne słowa? Wydaje mi się, że wszystko powoli zaczyna zmierzać ku lepszemu, ale wciąż pozostawiasz mnie w niepewności. Niech zgadnę: to celowy zabieg? Jeżeli tak to bardzo udany, bo teraz nie będę mogła przez najbliższy czas wyrzucić z głowy twojego opowiadania(jak widać wciąż się mnie trzyma, a czytałam je dobre parę godzin temu). Jestem bardzo ciekawa, jak to się wszystko zakończy i czy szczęście, chociaż w niewielkiej dawce, zagości w życiu bohaterów. W sumie na razie Bella odczuła jego drobną cześć(mimo, że nie równało się to z jakimś wesołym wydarzeniem) i mam nadzieje, że nie tylko na niej się skończy. Poza tym ta zbieżność imion córki przyjaciółki Belli i "przyjaciółki" Grace nie była chyba przypadkowa? Przynajmniej mam takie wrażenie, ale skoro tak, jak widać Eve mimo wszystko podążyła błędami matki, co nie jest dla niej najlepszym scenariuszem, ale wierzę, że potem będzie tylko lepiej i w końcu przebudzi się ze śpiączki...
    Cóż będę czekać na ciąg dalszy, bo cóż innego mogę zrobić w sytuacji, kiedy go jeszcze nie ma na blogu? Trzeba się zaopatrzyć w pokłady cierpliwości i wypatrywać twojego kolejnego pojawienia się. Zresztą życzę ci weny, tak aby nastąpiło ono jak najszybciej. Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Informuję, że na http://oceny-opowiadan.blogspot.com/ pojawiała się ocenę Twojego bloga. Zapraszam do zapoznania się z jej treścią.

    Pozdrawiam gorąco,

    OdpowiedzUsuń
  6. Rozdział przeczytałam już dawno, ale zapomniałam skomentować, więc właściwie dobrze, że powiadomiłaś mnie na moim blogu. Ogólnie nie musisz mnie jednak informować o nowych notkach, bo mam Twój blog w obserwowanych i zawsze czytam kolejne rozdziały. Mam nadzieję, że już więcej nie zapomnę o komentowaniu.
    Bardzo zdziwiło mnie to, że uważasz, że nie poradziłaś sobie z zapiskami Belli. Według mnie to chyba najlepszy fragment jej pamiętnika, jaki do tej pory przeczytałam. Przepełniają go emocje, wydaje się taki prawdziwy a nawet i wzruszający.
    Cieszę się, że Grace wreszcie postanowiła wrócić do swojego ojca. Wydaje mi się, że po części powstrzymywała ją przed tym duma i dziewczyna nie chciała się przyznać do popełnionego błędu. Dobrze jednak, że zdecydowała się w końcu zadzwonić, choć szkoda, że spowodowały to takie przykre wydarzenia. Gdyby mnie ktoś napadł na ulicy, pewnie miałabym traumę do końca życia.
    No cóż, Grace zaczyna powoli wychodzić na prostą. Mam nadzieję, ze teraz już wszystko w jej życiu będzie się układać.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej, Windy;)
    Zrobiłam dla Ciebie szablon. Zapraszam na http://probyszablonowania.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń